Ogród Petenery
Advertisement


ROZDZIAŁ V

Stało się to tak nagle, że Kasia nie była pewna — sen to czy jawa.

Odsunięta w głąb, zagubiona w tłumie zgromadzonym w porcie w Neapolu, patrzyła rozszerzonymi oczyma na męża swego, który w towarzystwie kobiety niezwykle pięknej i strojnej wsiadał oto tam, do łodzi motorowej mającej odwieźć ich na wielki statek włoski „Regina Margerita” odpływający do Egiptu.

Widziała ich wszakże wyraźnie, ukazali się jej oczom nagle, wytryśli z tłumu niby zjawisko nierealne, ujrzane w halucynacji a jednak tak bardzo rzeczywiste. Przed minutą wysiedli z auta, w tym momencie właśnie ujrzała ich. Lokaj hotelowy niósł ich walizy i pledy.

A oto wsiadają do łodzi... Kasia patrzy na to, ale jest niezupełnie przytomna. Czuje szum w głowie i wszystko się dokoła kręci, jakby świat i ludzie dostali obłędu.

— Ejże, czy to mnie przede wszystkim nie grozi? — szepce Kasia do siebie i dotyka palcami czoła. Odejmuje palce i widzi, że rękawiczka jest mokra. A oni tam właśnie odpływają. Motor warczy, pieni się woda. Kasia widzi ich doskonale, wyglądają jakby wypukły haft na przezroczej gładzi wodnej. War siedzi zwrócony twarzą do brzegu i kłania się kapeluszem. Komu on się kłania na Boga?... Aha, kłania się publice, która żegna wesoło pasażerów. Nie tylko War macha kapeluszem w stronę tłumu, robią to samo inni mężczyźni, panie powiewają chusteczkami. Wykwintny w rysunku profil towarzyszki Wara rzeźbi się wyraźnie spod podróżnego toczka. Jest piękna, bardzo piękna! War wygląda młodo i jest jak zawsze bez zarzutu. Uśmiechnięty, rozbawiony. Coś do niej mówi żywo. Są wpatrzeni w siebie. Kasia to widzi, ale jej się zdaje, że to taki dziwnie plastyczny sen. Nie, gdzież tam, to nie sen, to prawda! Zresztą cóż to ją tak dziwi. Jest wszakże w Neapolu, dokąd War polecił wysłać pieniądze Kmietowiczowi. Kmietowicz był w Kromiłowie, zawiadomił ją, że takiej sumy dostarczyć nie może, gdyż posyłał bardzo dużo do Bretanii. Wtedy Kasia użyczyła żądanych pieniędzy z kasy kromiłowskiej i natychmiast wyjechała za granicę. Była w Wenecji i przyjechała tu dziś w południe. Przy obiedzie przeczytała w dzienniku miejscowym, że statek „Regina Margerita” odpływa do Aleksandrii o piątej wieczorem. Coś ją poniosło do portu — bo nawet jechała tam trochę bezmyślnie, i oto ujrzała ich. Przeszli koło niej o jakieś trzydzieści kroków. Rozmawiali z sobą po angielsku, usłyszała głos Wara, mówił coś o statku.

Ale czy to on?

Kasia chciała się uśmiechnąć na tę własną wątpliwość, lecz jakiś skurcz wykrzywił jej usta. Nagle bez namysłu zatrzymała lokaja hotelowego, który wracał od przystani.

— Kto to jest? — spytała po francusku, wskazując na oddalającą się motorówkę.

— Hrabia Zebiidowsky i margrabina Rimaldi.

Lokaj uchylił kapelusza i rzucił na Kasię bystre spojrzenie. Uderzyła go bladość tej nieznajomej i nic go nie obchodzącej osoby.

Ona odeszła na sam brzeg przystani, w pewnym oddaleniu od gromady ludzkiej. Rozszalał się w niej jakiś śmiech, czuła w sobie ten śmiech, przepełniał ją całą. Pytała się lokaja o własnego męża?... Cóż za idiotyzm!

A motorówka oto już jest przy statku... oni tam wchodzą po schodach spuszczonych na pokład. Przepadło wszystko! War jej nie zobaczył, a była tak blisko. Jeszcze teraz przez lunetę mógłby dojrzeć ją. Ona ich widzi jak na dłoni zanadto wyraźnie. Zasłaniają ich czasem ludzie, lecz oczy Kasi jak najlepsza perspektywa odnajduje ich znowu. Są zawsze razem. No tak, nikogo poza sobą nie widzą. War pochylony ku niej. Tak samo było kiedyś w Wenecji, na parowcu spacerowym Spezzia. Taką samą sylwetkę jego widzi teraz, jakże inaczej, inaczej! Kasia podnosi oczy ponad zatokę, hen w górę i opiera wzrok zmącony na wielkim pióropuszu nad kraterem Wezuwiusza. Kolos oddycha gigantyczną piersią wydmuchując kłęby dymu, które na tle turkusowego nieba nabierają odcieni zielonawo-brunatnych.

Kasia spostrzega, że te zwały dymów oddalają się to zbliżają ku niej dziwnie drżą jakby je kto na sznurku pociągał. Chwilami stają się nabrzmiałe to znowu maleją, prawie nikną. Kasia patrzy na to obojętnie, jest odrętwiała nie czuje siebie.

Zbudził ją ostry ryk syreny. Statek odpływa. Kasia patrzy na dymiące kominy statku. Dwa małe wulkany u stóp Wezuwiusza, zieją czarną sadzą a kadłub odsuwa się powoli w lazur zatoki.

Ludzie na przystani zaczynają się rozchodzić. Ale Kasia stoi i stoi, tylko ciągle jej się zdaje, że to ona odpływa na morze, a że War pozostał na brzegu. Dlaczego on nie jedzie z nią razem?...

Już nie widzi osób na pokładzie. „Regina Margerita” wysmukła teraz, jakby wyprostowała swe członki. Sunie chyżo, pruje turkusową zatokę a poza sobą zostawia skołtuniony warkocz perlistych pian. Coraz jest mniejsza, drobnieje, wsiąka w ogólny ton błękitu... zlewa się z nim na kształt odlatującego albatrosa.

Przyszła chwila, że nad portem utkanym przy brzegu parowcami i łodziami, nad pustą zatoką panował już tylko olbrzymi kopiec Wezuwiusza. Oddechem swym niewinnym dawał znać, że... czuwa, ale nie grozi.

— Wszystko skończone! — rzekła Kasia do siebie głośno. — War pojechał!! War pojechał! — powtórzyła wsłuchując się sama ze zdziwieniem w dźwięk swego głosu.

Rozejrzała się dokoła. Co robić i dokąd iść? W duszy nie było nic, ani żalu, ani bólu, nic, pustka! Tylko takie uczucie, jak po przeminiętym oszołomieniu. To coś złego, co było przed chwilą, już przeszło — tak samo, jak ten statek tam, na zatoce. Zsunięty z duszy jakiś ciężar, jak z fali turkusowej gniotący ją tłok statku. Jakaś pustka wieje swobodnie. A jednak trudno oderwać się od tej zatoki wolnej od ciężaru statku, na którym odpłynął War.

Hrabia Zebiidowsky i margrabina Rimaldi — zaśmiało się szyderstwo w duszy Kasi.

W Egipcie będą zapewne występowali jako hrabiostwo Zebiidowsky. W pewnej minucie młoda kobieta odwróciła się gwałtownie od widoku zatoki i wulkanu. Szła przed siebie zupełnie obojętnie. Prześwitywała myśl mętna co robić? i zaraz odpowiedź niby pochodząca od kogoś innego — wracać do Kromiłowa.

Był to jakby słyszany z odległości głos Andrzeja. Młoda kobieta szła prędko, choć nie wiedziała dokąd. Zabłąkana w obcym mieście, czuła jednak nad sobą jakąś opiekę niedostrzegalną a wyczuwaną wyraźnie. Zdawało jej się, że nie jest tu samą.

Była zmęczona. Zaczął ją ogarniać zupełny bezwład duchowy i fizyczny. Nogi pod nią ciążyły, ledwo je wlokła. Ujrzała jakąś cukiernię, taras, stoliki pod jaskrawymi parasolami. Przypomniał się Kromiłów — Tomek...

Weszła na taras, zajęła stolik pod błękitnym parasolem. Zjawił się kelner. Spojrzała na niego zdziwiona. Kazała podać napój chłodzący i siedziała nad nietkniętą szklanką zapatrzona w zaróżowiony od zachodu słońca pióropusz dymu nad wulkanem. Myśli młodej kobiety tłoczyły się do mózgu i rozwiewały bez śladu, tak samo, jak dymy Wezuwiusza na tle szarzejącego nieba. Było tych myśli mnóstwo, ale żadnej konkretnej lub takiej, która przyniosłaby jakąś ulgę i dała impuls do czegoś. Ot jedna drugą spychała, jedna krótsza od drugiej a wszystkie razem tworzyły plątaninę i chaos wielobarwny nie do odcyfrowania. Wtem zahuczał jazz-band w głównej sali cukierni. Groteskowa muzyka pełna brawury ocknęła Kasię. Spostrzegła teraz dopiero, że lampy są już pozapalane i że na tarasie przybywa coraz więcej osób. Kasia powstała prędko z miejsca i znowu siadła. Ogarnął ją lęk. Jakże przejdzie teraz pomiędzy przepełnionymi stolikami. Czego oni na nią patrzą? Tu może wczoraj siedział War z tamtą.

Jazz-band huczał na sali. Robiło się na dworze ciemniej. Kasia siedząc przy samej balustradzie, patrzyła wciąż na różowy słup strzelający z krateru. Niebo miało już kolor zielonkawo-szary, przepasane było na skraju horyzontu cienką krwawą smugą obrzeżoną morelowym brzaskiem. Ostatni rumieniec nieba. A tam gdzieś na roztoczy morskiej pruje ciemną falę oświetlony gmach pełen gwaru, wrzawy. Jazz-band grzmi wesoło, na pokładzie pasażerowie grupami, parami i War z nią... taki sam, jak był ongi na Spezzi między Wenecją a Lido.

Oni może także patrzą na różowy pióropusz nad Wezuwiuszem...

Nie, już im pewno zginął z oczu. A może jeszcze ta ognista zjawa, naturalna latarnia morska przyświeca im z daleka?

Kasia widzi „Reginę Margeritę” oczami wyobraźni, słyszy najwyraźniej monotonny plusk rozgarnianych dziobem statku fal i głuchy tykot śruby. Widzi oświetlone salony, przesuwające się pary a wszyscy mają jedną fizjonomię — Wara i tamtej... Ten jej kameowy wykwintny profil harmonizuje wybornie z męskim, klasycznym zarysem profilu Wara. Ich postacie obok siebie... O, i tam oni... i tam znowu oni!... Ależ i przy burcie statku oni oboje stoją i coś szepcą do siebie. Jazz huczy aż cały statek drży. Zaczyna się widać chwiejba, morze kołysze silniej. Kasia patrzy na Wara i margrabinę, ale czuje, że zaraz wpadnie do wody. Odruchowo chwyta się burty statku. Trzeźwieje, orientuje się, że nie jest na statku... więc gdzie? Aha, w cukierni!... Jazz-band milknie, oklaski! War i tamta zniknęli... tylko wulkan zieje różowym oddechem i raptem taka cisza... Skąd ta cisza nagle?

Z pobliskich stolików patrzą na nią ciekawie mężczyźni i kobiety. Już coś odgadują, węszą jakiś żer dla siebie. Młoda kobieta oprzytomniała zupełnie. Zebrała cały zapas sił. Mężnie powstała od stolika, pomimo że nogi jej ciążyły ołowiem. Rzuciła na stolik jakąś monetę i wyszła z tarasu krokiem zbyt sztywnym, bo za dużo osób na nią patrzyło. Przeszła jakiś oświetlony placyk obok tarasu, gdzie pachniały kwiaty. Ujrzała ławeczkę i już chciała siąść by odpocząć, gdy jakiś mężczyzna wziął ją pod ramię. Wesoły głos półszeptem zabrzmiał tuż przy jej uchu.

— Pani zmęczona, odprowadzę panią do domu. Zaraz siądziemy do auta.

Spojrzała na niego. Duże czarne oczy paliły się jakby wilcze w mroku zakątka.

Kasia szarpnęła ramię.

— Proszę mnie puścić... ja mieszkam.

— Ależ wiem, wiem i właśnie tam pojedziemy. Szarpnęła się mocniej z okrzykiem zgrozy.

Wtem ramię mężczyzny odgięte jakąś obcą siłą uwolniło ją z brutalnego uścisku. Napastnik odepchnięty potoczył się na bok. Jakiś okrzyk przekleństwo. Kasię prowadził ktoś inny, mocno trzymając pod ramię.

Przerażona szarpnęła się znowu.

Ale krzyk zamarł na jej ustach. Ujrzała przy sobie twarz Dębosza skurczoną z gniewu.

— Koleżanko to ja! proszę się uspokoić. Jedziemy na dworzec, pociąg za dwie godziny odchodzi.

Milczała.

Czyż to dalszy ciąg snu?

Wsiedli do auta, jechali...

— Jakiś koszmar mnie dręczy — przemówiła Kasia.

— Nie, droga pani, zły koszmar już się rozwiał... Niech pani nabierze sił i będzie trzeźwą. Dojeżdżamy do hotelu. Pani zabierze swoje rzeczy, zapłaci i jedziemy na dworzec... Proszę się postarać być zupełnie spokojną. Tak trzeba.

— A pan?...

— Ja mieszkam tuż obok. Jedna chwila, będę przy pani.

Auto stanęło przed dużym gmachem rzęsiście oświetlonym. Wkrótce jechali znowu razem.

Kasia spytała nieśmiało.

— Skąd pan tu?... przecież rozstaliśmy się w Mestro.

— Jechałem razem z panią, w innym wagonie. Nie chciałem się pani narzucać. Ale przecież nie mogłem puścić pani samej tu, w tych warunkach. Czuwałem!

— Czy pan był... czy pan... widział?

— Tak, byłem w porcie podczas odpływania „Margerity”... Potem widząc pani nastrój, czuwałem ostrożnie z postanowieniem zabrania pani dziś, koniecznie, tym właśnie nocnym pociągiem by wracać do kraju. Lękałem się panią niepokoić wcześniej i... spóźniłem się trochę.

— Był pan na tarasie?

— Nie, na placyku na ławce. Ale widziałem panią cały czas.

— I... dym nad Wezuwiuszem pan widział?

Spojrzał na nią... Miała twarz bladą, oczy przymknięte.

— Widziałem.

— Oni go także widzieli długo... długo... ten różowy dym...

— Zapewne...

— I teraz jeszcze widzą... Ogromny snop ognisty... Andrzej milczał.

W pociągu Dębosz ulokował Kasię w przedziale sypialnym dla pań, gdzie jechała jakaś francuska dama z dzieckiem.

Kasia rozciągnęła się z rozkoszą na improwizowanym łóżku wyczerpana doszczętnie a jakoś dziwnie spokojna jakby utulona czyjąś pieszczotą, zasnęła kamiennym snem młodości i zmęczenia. W śnie widziała ciągle ognisty słup wulkanu wytryskujący z ciemnych zbufowanych fal, które, kołysząc się to przyćmiewały zjawisko to je znowu odsłaniały w całej paradzie.

Kasia w śnie czuła kołysanie się statku, ale była na nim sama bez żadnych wizji.

Advertisement