Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział IV Ludzie jak bogowie • Księga I • Rozdział V • Herbert George Wells Rozdział VI
Rozdział IV Ludzie jak bogowie
Księga I
Rozdział V
Herbert George Wells
Rozdział VI
Uwaga! Tekst wydano w 1928 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


ROZDZIAŁ PIĄTY


Ustrój i historja Utopii


I


Nastało milczenie. Ziemianie popatrzyli na siebie, i spojrzenia ich zdawały się koncentrować na panu Cecilu Burleigh’u. Mąż stanu udał, że nie zauważa tego powszechnego oczekiwania.

— Rupercie — rzekł. — Może ty?

— Ja moje uwagi zatrzymuję narazie dla siebie — odrzekł pan Catskill.

— Ojcze Amertonie, wszak ojciec jest przyzwyczajony do rozprawiania o innych światach.

— Nie w pańskiej obecności, panie Cetilu. Nie.

— Ale cóż ja im mam powiedzieć? — Co pan o tem wszystkiem myśli — odrzekł pan Barnstaple.

— Właśnie — zauważył pan Catskill. — Powiedz im, co o tem wszystkiem myślisz.

Nikt inny nie zdawał się zasługiwać na powołanie do tak trudnej roli. Pan Burleigh powstał wolno z ławki. Chwycił się za klapy ubrania i przez kilka chwil stał w milczeniu ze schyloną głową, jakby zastanawiając się, co powiedzieć.

— Panie Serpentynie — zaczął wreszcie, wznosząc do góry otwarte oblicze i spoglądając przez binokle na błękitne niebo nad dalekiem błękitnem jeziorem. — Panie i panowie...

Miał wygłosić mowę! Tak, jakby się znajdował na garden-party Ligi Pierwiosnka lub w Genewie. Było to niedorzeczne, ale cóż innego pozostawało do zrobienia?

— Muszę wyznać, wielce szanowny przedmówco, że jakkolwiek nie jestem nowicjuszem w sztuce publicznych słownych wystąpień, to przecież tym razem czuję się nieco zdezorjentowany. Pańska świetna przemowa, prosta, bezpośrednia, przejrzysta, zwarta i wznosząca się chwilami do wyżyn prawdziwego krasomówstwa, przedstawiła mi się jako wzór, którybym chętnie naśladował, na co mi wszakże nie pozwala zarówno moja nieudolność jak i skromność. Szanowny pan chce, żebym mu przedłożył w sposób możliwie prosty i jasny zasadnicze fakty, tyczące się naszego pojmowania naszego własnego świata, z któregośmy tu przybyli, nie planując tej wyprawy, ani też jej sobie nie uświadamiając.

Zważywszy znów na moje ograniczone zdolności pojmowania i roztrząsania tak abstrahujących tematów; nie sądzę, żebym był w stanie poprawić lub dodać coś istotnego do pańskiego nieporównanego przedstawienia matematycznej strony całej tej sprawy. To, co nam pan powiedział, obejmuje faktycznie najostatniejsze, najpiękniejsze zdobycze naszej ziemskiej nauki i wybiega daleko poza naszą współczesną możność pojmowania. W pewnych kwestjach, naprzykład, co się tyczy stosunku czasu i grawitacji, zmuszony jestem przyznać, że się z panem nie zgadzam, ale jest to raczej niemożność zrozumienia pańskiego stanowiska niż jakiś pozytywny sprzeciw. W związku z pańskiem szerokiem ujęciem zagadnienia nie nastręczają się żadne trudności, któreby mogły stanąć na przeszkodzie dobremu porozumieniu. Przyjmujemy bez zastrzeżeń pańskie główne założenia, mianowicie, że jak wynika z rozumowania, żyjemy we wszechświecie, równoległym do waszego, na planecie, będącej rodzoną siostrą waszej planety. W samej rzeczy zachodzi szalone podobieństwo między temi dwoma światami, nawet, jeżeli się weźmie pod uwagę wszelkie możliwe kontrasty, jakie nas już uderzyły.

Skłaniamy się z całą lojalnością do przyjęcia pańskiego poglądu, że nasz systemat jest prawdopodobnie mniej dojrzały i nie tak rozwinięty w czasie, jak wasz, z różnicą może setek, a może tysięcy lat na rzecz waszego dłuższego doświadczenia. Nieuniknionem następstwem tego stanu rzeczy jest to, że nasze stanowisko w stosunku do was musi być zaprawione pewną pokorą i szacunkiem. Jako młodszym od was kulturą nie przystoi dawać wam rady i nauki, ale je od was odbierać. Nam wypada zapytać was: Czegoście dokonali? Coście osiągnęli? — a nie popisywać się przed wami z naiwną arogancją tem wszystkiem, co nam jeszcze pozostaje do zdobycia i dokonania...

— Nie! — rzekł do siebie półgłosem pan Barnstaple. — Ja chyba śnię... Gdyby to był ktoś inny...

Przetarł rękami oczy i, otwarłszy je zpowrotem, ujrzał, że siedzi w dalszym ciągu obok pana Mush’a wśród tych wszystkich olimpijskich bogów i bogiń. A pan Burleigh, ten wytworny sceptyk, który w nic nie wierzył i niczemu się nie dziwił, stał, pochylony ku przodowi, i mówił, mówił, mówił z wprawą i pewnością siebie człowieka, który wygłosił dziesięć tysięcy przemówień. Nie mógłby być bardziej pewnym siebie i swego audytorjum, gdyby przemawiał w ratuszu w Londynie. A oni go rozumieli! I to było absurdalne!

Nic nie pozostawało do zrobienia, jak tylko pogodzić się z tą niesłychaną niedorzecznością, siedzieć cicho i słuchać. Chwilami myśl pana Barnstaple odlatywała daleko od przedmiotu mowy pana Burleigh’a, potem znów powracała i czepiała się rozpaczliwie słów oratora. Z rękami przy binoklach lub klapach ubrania pan Burleigh we właściwy sobie parlamentarny, urywany sposób składał Utopji treściwe sprawozdanie ze stanu spraw naszego świata, starając się być zrozumiałym, logicznym i przejrzystym. Opowiadał im o krajach i państwach, o wojnach i wielkiej wojnie, o ekonomicznej organizacji i dezorganizacji, o rewolucjach i bolszewizmie, o Rosji, zagrożonej straszną klęską głodu, o braku uczciwych mężów stanu i funkcjonarjuszy państwowych, o bezradności prasy, słowem, o wszystkich ciemnych, mętnych stronach ludzkiego bytowania. Serpentyn użył raz terminu „ostatnia epoka zamętu”. Pan Burleigh przyswoił sobie to określenie i ubarwiał niem swoją mowę...

Była to wielka krasomówcza improwizacja i trwała pewnie całą godzinę. Utopjanie przysłuchiwali się z natężoną uwagą, od czasu do czasu kiwając głowami na znak, że uznają lub przyjmują to lub owo twierdzenie.

— Zupełnie — pukało chwilami w mózgu pana Barnstaple — zupełnie, jak u nas w epoce zamętu.

Wreszcie pan Burleigh, wyczerpawszy materjał, zakończył swą przemowę odpowiedniemi uprzejmościami z właściwą sobie parlamentarną rutyną.

Skłonił się słuchaczom. Pan Mush zaczął bić hałaśliwie brawa, aż wszyscy podskoczyli na ławkach, ale nikt nie poszedł za jego przykładem.

Pan Barnstaple poczuł, że nie wytrzyma dłużej nerwowego napięcia, i porwał się na równe nogi.


II

Stanął i zaczął wykonywać niepewne zachęcające gesty, które z taką impulsywnością przychodzą niedoświadczonemu mówcy.

— Panie i panowie — zawołał. — Utopjanie, panie Burleigh! Upraszam o chwilkę łaskawej uwagi. Jest jedna rzecz drobna, ale nagląca.

Przez parę sekund milczał.

Potem w oczach Urthred’a wyczytał zainteresowanie i zachętę.

— Jest coś, czego nie rozumiem. Coś niewiarogodnego — chcę powiedzieć, niesamowitego. Mała luka, która sprawia, że wszystko zamienia się w niesamowitą fantasmagorję.

Inteligentny wyraz oczu Urthred’a był niezmiernie zachęcający. Pan Barnstaple poniechał próby przemawiania do całego zgromadzenia i ograniczył się wyłącznie do Urthred’a.

— Wy, Utopjanie, wyprzedziliście nas w rozwoju o setki tysięcy lat. Jak to może być, że potraficie mówić współczesnym językiem angielskim — tym samym, którym my się posługujemy? Pytam pana, jak się to dzieje? To jest nie do wiary. To zgrzyta. To sprawia, że wy wszyscy wydajecie mi się sennem marzeniem. A przecież jesteście tacy realni. To sprawia — powtarzam — że wydaję się sobie prawie — obłąkańcem.

Urthred uśmiechnął się sympatycznie.

— My @nie@ mówimy po angielsku — rzekł.

Pan Barnstaple doznał wrażenia, że ziemia usuwa mu się pod nogami.

— Ale ja przecież słyszę, że mówicie — odparł.

— A jednak nie mówimy — powtórzył Urthred.

Uśmiechnął się jeszcze weselej niż poprzednio.

— My wogóle — w zwykłych warunkach — nie mówimy żadnym językiem.

Pan Barnstaple, któremu mózg odmówił posłuszeństwa, pozostał w pozie, pełnej uszanowania i uwagi.

— Przed wiekami — ciągnął Utopjanin — mówiliśmy naturalnie różnemi językami. Wydawaliśmy dźwięki i słuchaliśmy dźwięków. Ludzie myśleli, a potem wybierali i szeregowali wyrazy, żeby wypowiedzieć swoje myśli. Słuchający przejmował dźwięki, zapamiętywał je i tłumaczył na pojęcia i ideje. Później w jakiś sposób, którego jeszcze dobrze nie rozumiemy, ludzie zaczęli @chwytać@ ideje, zanim jeszcze zostały wcielone w słowa i zakomunikowane zapomocą dźwięków. Zaczęli słyszeć mózgami, jak tylko mówiący uświadomił sobie ideje i zanim jeszcze sam zdążył nadać im w swoim własnym mózgu symboliczną formę słowną. Wiedzieli, co chce powiedzieć, nim zdążył powiedzieć. To bezpośrednie przejmowanie myśli stało się niebawem zjawiskiem powszechnem. Przekonano się, że większość ludzi była w stanie porozumiewać się do pewnego stopnia w taki właśnie sposób, i ta nowa forma komunikowania sobie myśli rozwinęła się systematycznie do obecnego jej stanu.

Teraz w naszym świecie jest to powszechnym zwyczajem. Myślimy do siebie bezpośrednio. Postanawiamy przesłać myśl i momentalnie przesyłamy samym aktem woli — o ile tylko odległość nie jest za wielka. Teraz w Utopji posługujemy się dźwiękami tylko dla przyjemności i poetycznych deklamacyj w momentach silniejszego wzruszenia, przy wołaniu na odległość, lub zwracając się do zwierząt, ale nigdy w celu przelania idei z jednego ludzkiego umysłu do drugiego pokrewnego. Kiedy myślę do ciebie, myśl moja odbija się w twoim umyśle, @o ile tylko znajdzie w nim równoznaczne ideje i odpowiednie słowa@. Myśl moja w twoim umyśle ubiera się w słowa, które to słowa zdajesz się słyszeć, i naturalna rzecz, że są to słowa i frazesy twojej zwyczajnej, codziennej mowy. Bardzo prawdopodobne, że wszyscy twoi towarzysze słyszą to, co do ciebie mówię, każdy podług swojej indywidualnej frazeologji i zapasu wyrazów.

Pan Barnstaple przysłuchiwał się tym wywodom, podkreślając je inteligentną, wyrazistą mimiką. Czasami otwierał już usta, by coś wtrącić, wreszcie wybuchnął:

— Więc to dlatego chwilami — naprzykład, kiedy pan Serpentyn wykładał nam te wspaniałe rzeczy — nie słyszymy nic z tego, co mówicie. To znaczy, że poruszacie rzeczy, które nie mają żadnego odpowiednika w naszych umysłach.

— Czy są takie luki? — zapytał Urthred.

— Obawiam się, że dla wielu z nas — ogromne — rzekł pan Burleigh.

— To tak, jakby się było miejscami głuchym — dodała lady Stella. — Wielkiemi miejscami.

Ojciec Amerton skinął potwierdzająco głową.

— I dlatego nie możemy sobie zdać jasno sprawy, czy pan się nazywa Urthred, czy Adam, i dlatego pomieszałem Ardena z Zielonemi Drzewami i Lasem.

— Spodziewam się, że teraz czujesz się swobodnie pod względem intelektualnym? — zapytał Urthred.

— Najzupełniej — odparł pan Barnstaple. — Najzupełniej. I zważywszy wszelkie okoliczności, jest to dla nas nader szczęśliwym trafem, że istnieje taka metoda komunikowania sobie myśli, gdyż w przeciwnym razie czekałyby nas całe tygodnie lingwistycznych studjów, przyswajania sobie obustronnie elementarnych zasad naszych gramatyk, logiki, różnic pojęciowych i t. p. po większej części nudnych rzeczy, zanimbyśmy byli w stanie dojść do takiego porozumienia, jak teraz.

— To ciekawe, bardzo ciekawe — rzekł pan Burleigh, zwracając się ogromnie przyjacielskim gestem do pana Barnstaple.

— Bardzo ciekawe. Nigdybym nie zwrócił uwagi na ten uderzający szczegół, gdyby pan go nie podkreślił. To coś nadzwyczajnego, wcale, ale to wcale nie zauważyłem takiej — takiej różnicy. Muszę przyznać, że byłem zajęty swemi własnemi myślami. Przypuszczałem, że oni mówili po angielsku. Przyjąłem to jako rzecz, rozumiejącą się samą przez się.

Panu Barnstaple zaczęło się zdawać, że całe to cudowne doświadczenie było takie zupełne, że nic już nie pozostało więcej, czemuby się można dziwić, z wyjątkiem jego absolutnej wiarogodności. Siedział w pięknym małym budynku, przyglądając się czarodziejskim kwiatom i grającemu w słońcu jezioru wśród mieszanego, dziwnego zgromadzenia Anglików w strojach z końca tygodnia i Utopjan, więcej niż po olimpijsku nagich. Nagość ta przestała go już wszakże dziwić i razić. Siedział, przysłuchiwał się temu, co mówiono, i od czasu do czasu dorzucał swoje uwagi, gdyż po kolejnych przemówieniach wywiązała się długa, swobodna, ogólna rozmowa.

Właściwie była to dyskusja, w której wykazały się zdumiewające, zasadnicze różnice moralnych i społecznych założeń obu światów. Obecnie jednak wszystko stało się tak dalece rzeczywiste, że zupełnie naturalne wydało się przypuszczenie, iż niebawem powróci do domu napisać o wszystkiem do @Liberal’a@ i opowiedzieć żonie — nie wszystko odrazu, tyle tylko, ileby uznał za wskazane — o zwyczajach i ubraniach tego dotąd nieodkrytego świata. Nie miał nawet poczucia dzielącej go od domu przestrzeni. Syndenham mogło się znajdować nie dalej jak za rogiem.

Niebawem dwie śliczne młode dziewczyny przyrządziły herbatę na stoliczku między rododendronami i przyniosły ją towarzystwu. Herbata! Było to coś podobnego do naszej chińskiej herbaty, bardzo delikatnej i podanej w małych filiżaneczkach bez uszek na sposób chiński. Była to wszakże prawdziwa i bardzo pokrzepiająca herbata.

Pierwsze zainteresowanie Ziemian skierowało się na metody urządzenia. Było to może i naturalne, zważywszy na obecność takich dwóch mężów stanu, jak panowie Burleigh i Catskill.

— Jaką macie formę rządu? — zapytał Burleigh. — Monarchję, autokrację czy czystą demokrację? Czy rozdzielacie władze prawodawcze i wykonawcze? I czy jest jeden centralny rząd dla całej planety, czy też istnieje kilka oddzielnych centrów władzy?

Z pewną trudnością dano w odpowiedzi panu Burleigh’owi i jego towarzyszom do zrozumienia, że w Utopji żadna centralna władza nie istnieje.

— Ale przecież — rzekł pan Burleigh — musi gdzieś istnieć ktoś czy coś... — jakaś rada czy biuro, czy bo ja wiem zresztą co, od kogo zależy ostateczna decyzja w wypadkach zbiorowej akcji dla powszechnego dobra? Zdaje mi się, że musicie, poprostu @musicie@ posiadać jakiś organ najwyższej władzy...

Utopjanie oświadczyli, że ich świat obywa się w zupełności bez takiej koncentracji władz. W przeszłości miała ona miejsce, ale oddawna rozpłynęła się w całem społeczeństwie. Decyzje, odnoszące się do szczególnych kwestyj, pozostawiono w rękach ludzi, którzy najlepiej się w danych sprawach orjentowali.

— Ale jeżeli to postanowienie ma obowiązywać cały ogół? Naprzykład, jeżeli idzie o przepisy, dotyczące zdrowia publicznego, któż je narzuca?

— Nie potrzebują być narzucone. Poco?

— Ale przypuśćmy, że ktoś nie zechciałby się im podporządkować, co wtedy?

— Przeprowadzilibyśmy dochodzenie, dlaczego on czy ona nie chce się do nich zastosować. Mogłyby istnieć jakieś wyjątkowe powody.

— A jeżeli nie?

— Zbadalibyśmy, jaki jest jego czy jej stan umysłowy i moralny.

— A więc lekarz chorób umysłowych odgrywa tu rolę policjanta — zauważył pan Burleigh.

— Jabym wołał policjanta — rzekł pan Rupett Catskill.

— @Wolałbyś@, Rupercie — wtrąci Burleigh takim tonem, jakby mówił: „Mam cię, ptaszku”.

— A więc daje pan do zrozumienia — ciągnął dalej, zwracając się do Utopjanina z wyrazem wielkiej inteligencji — że wszystkiemi waszemi sprawami kierują specjalne ciała czy organizacje — nie wiem, doprawdy, jak to nazwać — które wcale ze sobą nie koordynują? — Wszystkie poczynania naszego świata — odparł Urthred — wiążą się ze sobą dla zapewnienia ogólnej swobody. Mamy cały szereg inteligentnych osobników, których zadaniem jest czuwanie nad ogólną psychologją rasy i harmonją poszczególnych działań.

— Nie jestże w takim razie owa grupa intelektualistów klasą rządzącą? — zapytał pan Burleigh.

— Nie w tym sensie, żeby miała wywierać jakąś arbitralną władzę — odrzekł Urthred — mają do czynienia z ogólnemi zagadnieniami i stosunkami, i to jest wszystko. Ale nie wywyższają się z tego powodu i nie znaczą więcej, tak samo, jak filozof nie wynosi się nad uczonego specjalistę.

— To jest w samej rzeczy republika! — wykrzyknął pan Burleigh! — Ale jak ona funkcjonuje i jak powstała, tego sobie nie wyobrażam. Wasze państwo jest prawdopodobnie par excellence — ustrojem socjalistycznym.

— Wy żyjecie jeszcze w świecie, na którym prawie wszystko, z wyjątkiem powietrza, dróg, mórz i pustyń jest prywatną własnością, nieprawdaż?

— Tak — odrzekł pan Catskill. — Prywatną własnością, o którą rywalizujemy i wydzieramy sobie nawzajem legalnemi i nielegalnemi sposobami.

— I myśmy przeszli przez to stadjum. Wkońcu przekonaliśmy się, że prywatna własność z wyłączeniem bardzo osobistych rzeczy jest plagą ludzkości, więc ją znieśliśmy. Artysta lub uczony rozporządza swobodnie wszelkiemi materjałami, jakie mu są potrzebne. Wszyscy posiadamy nasze indywidualne narzędzia i sprzęty, pokoje i domki, ale nie istnieje żadna własność, mogąca być przedmiotem handlu i spekulacji. Cała ta niesforna własność, źródło walk i obłudy, została całkowicie usunięta. Ale dużoby o tem mówić, jakeśmy to przeprowadzili. Nie stało się to w ciągu paru lat. Przesadne znaczenie, przypi sywane prywatnej własności, było zupełnie naturalnem i koniecznem stadjum w rozwoju natury ludzkiej. Doprowadziło to wkońcu do monstrualnych następstw, ale właśnie tylko dzięki tym straszliwym i katastrofalnym następstwom ludzie zdali sobie sprawę z potrzeby ograniczenia własności prywatnej.

Pan Burleigh przybrał postawę, którą widocznie często przybierał. Usiadł bardzo nisko w krześle i, skrzyżowawszy przed sobą długie nogi, złożył z nadzwyczajną dokładnością palce obu rąk końcami do siebie.

— Muszę wyznać — rzekł — że niezmiernie mnie interesuje ta szczególna forma anarchji, jaka się tu zdaje panować. O ile pana rozumiem, to każdy człowiek trudni się tutaj swojem zadaniem, jako sługa państwa. Dorozumiewam się, że macie — poprawcie mnie, jeśli się mylę — wielką liczbę ludzi, zajmujących się produkowaniem, rozdzielaniem i przygotowywaniem pożywienia; mniemam, że wglądają oni w potrzeby świata, czynią im zadość i sami tworzą dla siebie prawa. Co się tyczy zaś metod i sposobów działania, kierują badaniami, robią doświadczenia. Nikt ich nie zmusza, nie zobowiązuje, nie ogranicza i nie powstrzymuje.

(„Ludzie im o wszystkiem mówią” — rzekł ze słabym uśmiechem Urthred).

— Inni znowu zajmują się dobywaniem, przerabianiem i studjowaniem metali dla dobra całej ludzkości i sami tworzą dla siebie prawa. Inni jeszcze trudnią się kwestją mieszkaniową waszego świata, planują i budują te cudowne siedziby, rozdzielają je i objaśniają, jak się z niemi obchodzić. Inni poświęcają się czystej nauce. Inni robią doświadczenia w zakresie wyobrażeniowych i czuciowych możliwości i są artystami. Inni jeszcze nauczają.

— Ci są bardzo ważni — wtrąciła Lychnis.

— I czynią wszystko w ramach harmonji i proporcji, bez współudziału centralnego organu prawodawczego czy wykonawczego. Przyznam, że wszystko to wygląda zachwycająco, ale — nieprawdopodobnie. Na świecie, z którego pochodzimy, o podobnej rzeczy nawet jeszcze nie wspomniano.

— Coś podobnego projektowano już dawno temu — rzekł pan Barnstaple.

— Boże mój! — wykrzyknął pan Burleigh. — Bardzo niewiele wiem o gildystach. Co to byli za ludzie? Może mi pan opowiesz.

Pan Barnstaple uchylił się milcząco od wyjaśnień.

— Idea ta wcale nie jest obca naszemu młodszemu pokoleniu — rzekł. — Laski nazywa to ustrojem pluralistycznym w odróżnieniu od państwa monistycznego o najwyższej władzy scentralizowanej. Istnieje to nawet u Chińczyków. Profesor pekiński, S. C. Chang, napisał broszurę o tak zwanym przez siebie „profesjonalizmie”. Czytałem ją nie dawniej jak przed kilku tygodniami. Przysłał ją do redakcji @Liberal’a@. Wykazuje w niej, jak niepożądanem i niekoniecznem dla Chin jest przejście przez fazę demokratycznej polityki na wzór Zachodu. Pragnie, żeby Chiny przeszły bezpośrednio do współrzędnej niezależności różnych funkcjonalnych klas społecznych, mandarynów, przemysłowców, pracowników rolnych i tak dalej, bardzo podobnie, jak się to tutaj dzieje. Tak mi się przynajmniej zdaje. Rzecz naturalna, że taki przewrót musi nastąpić drogą zrewolucjonizowania systemu edukacyjnego. Nie ulega wątpliwości, że zarodki tego, co pan tutaj nazywa anarchizmem, unoszą się już w powietrzu, z którego pochodzimy.

— Mój Boże! — rzekł pan Burleigh z inteligentniejszą i bardziej tolerancyjną miną niż kiedykolwiek przedtem. — Czyżby? Nie miałem @najlżejszego@ wyobrażenia!


IV

Rozmowa ciągnęła się dalej, dorywcza w formie, ale bogata w treść. Wymiana idei odbywała się szybko i skutecznie. Niebawem, jak się zdawało panu Barnstaple, w umyśle jego naszkicował się zarys historji Utopji od ostatniej epoki zamętu aż do dni dzisiejszych.

Im więcej dowiadywał się o ostatniej epoce zamętu, tem bardziej upodabniała się ona do współczesnego ziemskiego okresu. W owych czasach Utopjanie nosili obfite ubrania i mieszkali w miastach, zupełnie podobnych do ziemskich. Szczęśliwy zbieg wypadków i okoliczności raczej niż jakiś zgóry powzięty plan zapoczątkował dla nich kilkowiekowy okres ekspansji i pomyślności. Po długim perjodzie biedy, głodu, epidemij i wojen udręczonej rasie Utopjan uśmiechnęły się sprzyjające fazy klimatyczne i polityczne szanse.

Po raz pierwszy Utopjanie znaleźli się w możneści zbadania i poznania całej planety, na której żyli, dzięki czemu wielkie dziewicze obszary gruntu dostały się pod panowanie siekiery, łopaty i pługa. Nastąpił olbrzymi wzrost bogactw, dobrobytu i swobód. Wiele tysięcy ludzi zostało wyniesionych z normalnych brudnych i nędznych nizin ludzkiego życia na poziomy, na których mogli do wolnie myśleć i działać z bezprzykładną swobodą. Garstka, ale nie taka znów nikła garstka — znalazła się na wysokości zadania.

Nastąpił szalony rozwój badań naukowych, a w ślad za nim powstało wielkie mnóstwo doniosłych wynalazków, które obdarzyły ludzkość wielką potęgą i mocą.

Już przedtem w historji Utopji miały miejsce takie wybuchy intelektualnej czynności naukowej, ale żaden nie zdarzył się w tak pomyślnych okolicznościach ani nie trwał dostatecznie długo, żeby wydać w praktyce obfite żniwo. Nagle w przeciągu paru krótkich stuleci Utopjanie, którzy dotąd pełzali po swej planecie niby powolne mrówki lub podróżowali pasorzytniczo na większych i szybszych zwierzętach, znaleźli się w możności fruwa nia jak ptaki i momentalnego porozumiewania się z każdem miejscem swej planety. Posiedli nadto umiejętność posługiwania się siłą mechaniczną w stopniu, przewyższającym wszystkie dawniejsze próby, i to nietylko siłą mechaniczną.

Wślad za rozwojem fizyki i chemji nastąpił rozkwit psychologji i fizjologji, i Utopjanom zaświtały nadzwyczajne możliwości kontroli nad własnem ciałem i życiem społecznem. Ale te rzeczy przyszły — kiedy wreszcie przyszły — i dokonały się z taką szybkością i wśród takiego zamętu, że tylko maleńka mniejszość ludzi zdała sobie sprawę z możliwości tego szalonego rozrostu nauki i rozróżniła je od konkretnych, dokonanych już poczynań. Reszta przyjęła te nowe wynalazki tak, jak się zjawiły, na chybił trafił i do nowych konieczności, wypływających z tych przeobrażeń sposobu życia, dostosowała się z możliwie małym nakładem myśli i reformacją przyzwyczajeń.

Pierwszym skutkiem wzmożonej potęgi, zamożności i swobody dla ogółu Utopjan był ogromny wzrost ludności. Zachowali się oni tak automatycznie i bezmyślnie, jak pierwsze lepsze zwierzę lub roślina. Mnożyli się i mnożyli, dopóki nie zdławili zupełnie wszelkich szerszych, pomyślnych okoliczności, jakie się przed nimi otworzyły. Zaczęli zużywać szybko wielkie dary nauki na proste, brutalne mnożenie pospolitego życia. W pewnym okresie ostatniej epoki zamętu ludność Utopji doszła do przeszło dwóch miljardów...

— A teraz? — zapytał pan Burleigh.

Utopjanie objaśnili go, że obecnie było ich wszystkich dwieście pięćdziesiąt miljonów. Była to maksymalna ilość ludzi, jaka mogła żyć pełnem kulturalnem życiem na powierzchni Utopji. Teraz wszakże w miarę rozwoju nauki i techniki wzrasta i ludność.

Z ust ojca Amertona wyrwał się stłumiony okrzyk przerażenia. Od pewnego czasu lękał się, że rzeczy tak się właśnie przedstawiały. Uczuł się dotknięty w swych zasadach moralnych.

— I wy ośmielacie się @regulować@ przyrost ludności? Kontrolować liczbę urodzeń? I wasze kobiety zgadzają się rodzić dzieci w miarę potrzeby lub się od tego wstrzymywać?

— Naturalnie — odparł Urthred — Dlaczegóżby nie?

— Obawiałem się tego — rzekł ojciec Amerton i, pochyliwszy się ku przodowi z twarzą, ukrytą w rękach, zamruczał:

— Czułem to w tej atmosferze! Ludzka obora rozpłodowa! Wzdraganie się przed stwarzaniem dusz! O, @przewrotności@ człowiecza! Och, mój Boże!

Pan Burleigh przyjął wzburzenie wielebnego dżentelmena z wyrazem lekkiego zgorszenia. Błysnął nań z za binokli. Nienawidził ostentacji. Jednakże ojciec Amerton reprezentował w społeczeństwie bądź co bądź bardzo wartościowe konserwatywne elementy. Pan Burleigh zwrócił się ponownie do Utopjanina.

— To doprawdy nadzwyczajnie interesujące — rzekł. — Nawet w dzisiejszych czasach nasza ziemia jest w stanie wyżywić ludność co najmniej pięć razy liczniejszą od tej cyfry.

— Ale tej zimy, jak nam przed chwilą powiedziałeś, jakieś dwadzieścia miljonów lub coś koło tego zginie śmiercią głodową w miejscu, zwanem Rosją. I tylko bardzo drobna cząstka pozostałych prowadzi życie, które nawet wy możecie nazwać pełnem i wygodnem?

— Pomimo to kontrast jest uderzający — rzekł pan Burleigh.

— To jest straszne! — dorzucił ojciec Amerton.

Utopjanie kładli szczególny nacisk na fakt, że przeludnienie planety w ostatniej epoce zamętu było podstawowem złem, z którego narodziły się wszelkie inne klęski i nieszczęścia, trapiące ludzkość. Przemożna fala rodzących się bez opamiętania ludzi zalała świat i zdławiła wszelkie wysiłki inteligentnej mniejszości, mające na celu wykształcenie dostatecznej ich liczby, by przeciwstawić się skutecznie nowym, szybko zmieniającym się warunkom życiowym. Inteligentna mniejszość nie była sama w możności i stanie kierować przeznaczeniami rasy.

Owe mnogie zastępy ludności, które przyszły na świat przypadkiem i znajdowały się pod przemożnym wpływem przestarzałych i rozkładających się tradycyj, dając się uwodzić najgłupszym hasłom, były z natury rzeczy łupem i narzędziem pierwszego lepszego awanturnika, który potrafił podziałać na ich zbiorową wyobraźnię w sposób dostatecznie jaskrawy i niesumienny. System ekonomiczny, niezręcznie i naprędce zreorganizowany stosownie do zmienionych warunków mechanicznej produkcji i rozdziału, zaczął się stawać coraz to obfitszem źródłem okrutnej i bezwstydnej eksploatacji mas przez garstkę chciwych, nieuczciwych spekulantów.

Prostaczy, ciemny ogół od kolebki do grobu jęczał w więzach nędzy i zależności. Bywał systematycznie obałamucany, okłamywany, kupowany, sprzedawany i wodzony na pasku przez bezczelną mniejszość, zuchwalszą i niewątpliwie energiczniejszą, ale pod wszelkiemi innemi względami nie wyżej stojącą niż on sam. Urthred orzekł, że dzisiejszemu Utopianinowi trudno było przedstawić z dostatecznym realizmem monstrualną głupotę, marnotrawstwo i wulgarność, charakteryzującą bogaczy i potentatów z ostatniej epoki zamętu.

(Nie potrzebujecie sobie zadawać tego trudu — zauważył pan Burleigh. — Na nieszczęście wiemy o tem dobrze... Wiemy, och, aż nadto dobrze).

Na tę, że się tak wyrażę, ropiejącą, zdeprawowaną niezliczoną masę ludzkich istot spadły wkońcu klęski niby rój os na kupę gnijących owoców. Było to i nieuniknione. Wojna, która objęła prawie całą planetę, rozprzęgła jej wątły system finansowy i podminowała jej cały ustrój ekonomiczny poza wszelką możliwość ratunku i naprawy. Wojny domowe i niezręczne próby rewolucyj socjalnych posunęły jeszcze dalej dzieło dezorganizacji i rozkładu. Nadomiar złego nastąpił szereg lat złej pogody i nieurodzajów, i powszechna bieda wzrosła jeszcze bardziej.

Ambitni i chciwi awanturnicy, za ograniczeni, by móc zdać sobie sprawę ze znaczenia i doniosłości wydarzeń, w dalszym ciągu oszukiwali i bałamucili masy i niweczyli podstępnie wszelkie przeciwusiłowania uczciwych ludzi, tak samo, jak osa, która nie przestaje jeść nawet wtedy, gdy jej się odetnie tułów. Twórczy wysiłek został triumfalnie wyparty z życia Utopjan przez żądzę zdobycia i zagarnięcia wszystkiego dla siebie. Produkcja zmniejszyła się do tego stopnia, że prawie zanikła. Nagromadzone bogactwa uległy rozproszeniu i zniweczeniu. Przygniatający system długów, roje wierzycieli, niezdolnych moralnie do wyrzeczenia się swych zasobów, wszystko to zdławiło wszelką świeżą inicjatywę.

Długa diastola spraw utopijnych, która zaczęła się z wielkiemi wynalazkami, przeszła w fazę szybkiej systoli. To, co pozostało jeszcze w świecie z zasobów materjalnych i innych, zostało tem chciwiej zagarnięte przez spekulantów finansowych i przemysłowych. Zorganizowana nauka uległa już dawno komercjalizacji i została głównie „zastosowana” do uganiania się za korzystnemi patentami i gromadzenia środków materjalnych.

Zaniedbana lampa czystej wiedzy przyćmiła się i zaczęła migotać jak przed zgaśnięciem, grożąc Utopji pozostawieniem jej w ciemnościach, takich samych, jakie panowały w ciemnych wiekach przed zaczęciem się ery odkryć i wynalazków...

— To doprawdy @wygląda@ na ponurą diagnozę naszego ziemskiego stanu rzeczy — rzekł pan Burleigh. — Nadzwyczajne. Jakby się to wszystko podobało dziekanowi Inge’owi!

— Niewątpliwie niewiernemu takiego kalibru wydałoby się to radosną rzeczą — rzekł trochę niedorzecznie ojciec Amerton.

Uwagi te zirytowały trochę pana Barnstaple, któremu pilno było usłyszeć więcej.

— A potem — zwrócił się do Urthreda — to się stało potem?


V

Dorozumiał się, że nastąpiła potem powolna zmiana w sposobie myślenia Utopjan. Coraz większa liczba ludzi zaczęła sobie zdawać sprawę, że wśród potężnych i łatwo rozporządzalnych sił, które nauka i organizacja oddały na usługi człowieka, stara koncepcja społecznego współżycia w formie państwa, jako ograniczonej i ulegalizowanej walki o byt mężczyzn i kobiet, zaczęła się stawać w niebezpieczny sposób nie do zniesienia. To samo stwierdzono w odniesieniu do rozwijającej się ciągle straszliwej techniki nowoczesnych metod prowadzenia wojen. Niezależność poszczególnych narodów przemieniła się w stałą groźbę dla powszechnego szczęścia ludzkości. Jeżeli historja nie miała się zakończyć klęską i upadkiem, trzeba było stworzyć nowe ideje i nowe formy dla współżycia ludzi i narodów.

Wszystkie społeczeństwa powstały na gruncie ograniczenia zapomocą praw zakazów zwyczajowych i umów dzikiej, pierwotnej zaborczości i bezwzględności praprzodków człowieka, małpoludów. Stara tendencja indywidualnej samowystarczalności i zwalczania słabszych od siebie musiała ustąpić restrykcjom, współmiernym z nowemi siłami i niebezpieczeństwami, zagrażającemi rasie. Idea współzawodnictwa w posiadaniu jako przewodnia idea współżycia ludzi była jak źle działający motor, zagrażający spaleniem maszyny, którą uprzednio wprawiał w działanie. Musiała przeto ustąpić zkolei idei twórczego współdziałania i usługi. Jeżeli społeczne życie miało się wogóle ostać, ludzki umysł i wola musiały oprzeć się tę właśnie ideę.

Założenia i twierdzenia, które w minionych wiekach uchodziły za wyraz natchnionego i egzaltowanego idealizmu, zaczęto uznawać nietylko za prostą prawdę psychologiczną, ale za prawdę praktyczną i niezbędną. Wyjaśniając te rzeczy, Urthred wyraził się w sposób, który obudził w umyśle pana Barnstaple wspomnienie jakichś bardzo znanych słów; mówił mianowicie, że kto zyska swoje życie, ten je utraci, a kto je odda, ten zyska wzamian cały świat.

Zdawało się, że pamięć ojca Amertona zareagowała na nie w analogiczny sposób, gdyż nagle przerwał on mówcy:

— Ależ to jest cytata!

Urthred przyznał, że rzeczywiście zacytował ustęp z nauk człowieka o wielkiej poetyckiej potędze wyobraźni, który żył w bardzo dawnych czasach za dni sławnego porozumienia.

Chciał mówić dalej, ale ojciec Amerton był zbyt wzburzony, żeby dać mu dojść do słowa.

— Ale kto był ten nauczyciel? — zapytał. — Kiedy żył? Jak przyszedł na świat? W jakich okolicznościach umarł?

W świadomości pana Barnstaple odbił się nagle obraz samotnej bladolicej postaci, zbitej i pokrwawionej, otoczonej przez zbrojne straże, przepychające się, stłoczone i zalane blaskami słońca tłumy, wypełniające wąską, głęboką uliczkę. Ujrzał też na dalszym planie olbrzymie, straszne narzędzie, niesione za męczennikiem i pochylające się lub wznoszące równolegle z falowa niem tłumów...

— Czy i na @tym@ świecie umarł On na krzyżu? — krzyknął ojciec Amerton. — Czy umarł na krzyżu?

Powiedziano mu, że ten prorok Utopji umarł wśród wielkich cierpień, ale nie na krzyżu. Został poddany jakimś torturom, ale ani Utopjanie, ani nasi Ziemianie nie mieli dostatecznego wyobrażenia o technicznej stronie tortur, żeby zdać sobie sprawę z tej tragedji. Zdaje się, że ów mądry nauczyciel został przymocowany do wolno obracającego się koła i tak pozostał aż do śmierci. Była to hańbiąca kara panującej wtedy okrutnej rasy i w danym wypadku została zastosowana dlatego, że doktryna powszechnej służby dla dobra ludzkości, głoszona przez winowajcę, zagrażała możnym i bogatym, którzy nie poczuwali się do żadnych zobowiązań. Panu Barnstaple mignęła przelotna wizja powykręcanych członków, rozciągniętych na kole tortury i wystawionych na żar słonecznych promieni. I — o, cudowny triumfie życia nad śmiercią! — na świecie, który był w stanie dopuścić się takiego czynu, naradził się ten wielki pokój i otaczające go zewsząd piękno! Ale ojciec Amerton nie miał jeszcze dosyć.

— Ale czyście nie pojęli, kim był ten człowiek? Czyż ten świat niczego się nie domyślił?

— Bardzo wielu ludzi myślało, że ten człowiek był Bogiem. On wszakże zwykł był siebie nazywać poprostu synem Boga lub synem człowieczym.

Ojciec Amerton nie ustępował.

— Ale go czcicie?

— Stosujemy się do jego nauk, bo są wspaniałe i prawdziwe — odrzekł Urthred.

— Ale i czcicie?

— Nie.

— Ale czyż nikt tego nie czyni? @Byli@ przecież tacy, co go czcili?

— Byli tacy, co go czcili. Byli tacy, co drżeli przed jego nauką, przed jej surową wspaniałością, a przecież nie mogli się pozbyć dręczącego poczucia, że w jej słowach tkwiła jakaś głęboka prawda. Oszukiwali więc swoje niespokojne sumienia, traktując go nie jako światło swoich dusz, ale jako jakiegoś magicznego Boga. Dzieje jego męki spletli ze starożytnemi tradycjami królów-ofiarników i zamiast przyjąć go szczerze i otwarcie i uczynić częścią swego intelektu i woli, udawali, że go spożywają w mistyczny sposób i czynią częścią swego ciała. Koło jego uczynili cudownym symbolem i pomieszali je z równikiem, ze słońcem i ekliptyką — w samej rzeczy ze wszystkiemi przedmiotami o kształcie koła. Wierzono, że w razie niepowodzeń, chorób lub nieurodzajów zakreślenie w powietrzu kółka palcem wierzącego było bardzo pomocne i skuteczne.

Z tego, że pamięć nauczyciela była bardzo droga sercom ciemnych tłumów z powodu jego dobroci i miłosierdzia, skorzystały przebiegłe i interesowne typy, które, ogłosiwszy się bojownikami i kapłanami koła i zdobywszy w jego imię bogactwa i władzę, poprowadziły ludy na wielkie wojny dla chwały mistrza i jego symbolu użyły jako pokrywki i usprawiedliwienia dla zawiści, tyranji, nienawiści i czarnych pożądań. Wkońcu ludzie powiedzieli, że gdyby prorok po raz drugi zstąpił na Utopję, jego własne triumfujące koło zgniotłoby go i zabiło tak, jak poprzednio...

Ojciec Amerton zdawał się nie słyszeć ostatnich uwag. Patrzał na rzeczy z innego punktu widzenia.

— Ale z pewnością — zauważył — została się jeszcze garstka wyznawców! Może wzgardzonych, ale...

— Nie. Nikt nie pozostał. Cały świat uznawał nauki Wielkiego Nauczyciela, ale nikt go nie czcił. Na niektórych starych, zakonserwowanych budowlach można jeszcze teraz spotkać wyrzeźbiony znak koła często w połączeniu z najbardziej fantastycznemi motywami dekoracyjnemu W muzeach zaś i zbiorach przechowują się masy obrazów, posągów, amuletów i t. p. rzeczy.

— Nie rozumiem tego — rzekł ojciec Amerton. — To... to straszne. Kręci mi się w głowie. Nie rozumiem.


VI

Piękny, wysmukły mężczyzna z piękną i subtelną twarzą, jak się później dowiedział pan Barnstaple, noszący miano Lwa, zastąpił niebawem Urthreda w pracy objaśniania Ziemian i odpowiadania na ich pytania.

Był on jednym z edukacyjnych funkcjonarjuszy Utopji. W jasny sposób dał do zrozumienia, że zmiana, w sposobie życia Utopjan nie nastąpiła nagle naskutek rewolucji. Nowy systemat praw i zwyczajów, nowa metoda ekonomicznej kooperacji, opartej na idei powszechnej służby dla dobra ludzkości, nie objawiła się za jednym, zamachem w skończonej i zupełnej formie. W ciągu długiego perjodu, przed i w czasie ostatniego okresu zamętu ciągle rosnące zastępy badaczy i pracowników kładły podwaliny pod nowy ustrój społeczny. Nie powodował nimi żaden określony plan czy też powzięta zgóry koncepcja, lecz wspólny impuls nieświadomej kooperacji i wspólne pragnienie prawdy i dobra.

Dopiero w trakcie największego rozprzężenia ostatniego okresu zamętu zaczęła się w Utopji rozwijać wiedza psychologiczna na skalę, dającą się porównać z postępami wiedzy geograficznej i fizycznej, jakie miały miejsce w ubiegłych stuleciach. Społeczny bezład, który hamował naukę eksperymentalną i ograniczał zorganizowaną pracę uniwersytetów, pobudzał do badań nad procesami psychologicznemi ludzkich zbiorowisk i nadawał im piętno rozpaczliwej nieustraszoności.

Pan Barnstaple doznał wrażenia, że nie mogło tu być mowy o tych gwałtownych zmianach, które nasz świat nauczył się nazywać rewolucjami, ale że światło zrozumienia, jutrzenka nowych idei rosła i rosła, że w jej blaskach stary porządek rozprzęgał się stopniowo, aż ludzie najnaturalniej w świecie zaczęli postępować podług nowych wyobrażeń, które wyrugowały stare.

Początki nowego stanu rzeczy narodziły się w dyskusjach, książkach i psychologicznych laboratorjach, a wyrosły na glebie szkół i kolegjów. W okresie starego porządku nauczyciel dostawał bardzo nędzne wynagrodzenie; kierownicy jego zbyt byli zajęci i pochłonięci walką o bogactwa i władzę, żeby poświęcać dużo uwagi nauczaniu, którego ciężar brali na siebie ludzie — mężczyźni i kobiety — pragnący kształtować młode dusze bez wielkiej nadziei dotykalnego wynagrodzenia i uznania za swoje poświęcenie i którzy skutecznie kształtowali nowy świat w młodych duszach.

W świecie, rządzonym na oko przez politycznych awanturników, w świecie, gdzie ludzie dochodzili do władzy przez spekulacje i sztuczki finansowe, zaczęła się niebawem szerzyć nauka, że prywatna własność na dużą skalę jest społecznie szkodliwa i że państwo nie może należycie funkcjonować ani wychowawcze metody dać zadawalających rezultatów równorzędnie z istnieniem nieodpowiedzialnej klasy bogaczy, gdyż z samej natury ich społecznego stanowiska atakowali oni, osłabiali, podkopywali i niweczyli każde przedsięwzięcie państwowe. Ich chełpliwa egzystencja odbierała moc i skuteczność wszelkim wartościom życia. Musieli przeto iść na ofiarę dla dobra rasy.

— Czy nie walczyli? — zapytał wojowniczo pan Catskill.

Walczyli bez planu, ale z wielką zaciętością. Walka o opóźnienie czy niedopuszczenie do powstania powszechnego państwa, opartego na nauce i nauczaniu, walka świadomej reakcji trwała w Utopji przez prawie pięć stuleci. Walka ta była walką chciwych, roznamiętnionych, zacofanych i samolubnych osobników przeciwko skrystalizowaniu się w konkretne formy tej nowej idei powszechnej, zorganizowanej służby społecznej.

Zwalczano ją wszędzie, gdzie sięgało królestwo myśli; zwalczano zapomocą dymisyj, gróźb, bojkotów, przemocy, gwałtów, kłamstw i fałszywych oskarżeń, prześladowań i aresztowań, lynchów, smoły i pierza, roztopionej parafiny, maczug i broni palnej, bomb i dynamitu.

Ale ludzi, gotowych oddać się w służbę nowej idei, nie zabrakło. Ziarno jej padło na żyzne serca i wykiełkowało w nich z przemożną siłą. Zanim państwo nauki zostało ustanowione w Utopji, zginęło przez nie i dla niego więcej niż miljon męczenników, nie mówiąc o nieprzeliczonych zastępach tych, których cierpienia nie zakończyły się śmiercią z ręki obrońców starego porządku. Krok za krokiem posuwały się falangi bojowników światła, zdobywając coraz to nowe pozycje w zakresie wychowania, prawodawstwa i metod ekonomicznych. Nie da się ustalić konkretnej daty zmiany. Przyszedł czas, kiedy Utopjanie spostrzegli się, że otacza ich światło nowego dnia i że stary porządek rzeczy ustąpił miejsca nowemu...

— Tak być musi — rzekł pan Barnstaple, jakgdyby Utopja nie znajdowała się już przed jego oczami. — Tak być musi.

Odpowiadano właśnie na nowe pytanie. Każde utopijskie dziecko otrzymuje wykształcenie, proporcjonalne do jego umysłowej pojemności, i zostaje zakwalifikowane do pracy, odpowiadającej jego pragnieniom i zdolnościom. Jest dobrze urodzone z bezwzględnie zdrowych rodziców, z matki, która zgodziła się wydać je na świat po gruntownym namyśle i przygotowaniu.

Rośnie ono i rozwija się w doskonałych warunkach zdrowotnych; jego naturalne impulsy w zakresie zabawy i nauki znajdują pełne zadośćuczynienie w subtelnych metodach wychowawczych. Ręce, oczy i całe ciało mają wszelką możność rozwinięcia się i wyrobienia. Uczy się ono rysować, pisać i wypowiadać oraz posługiwać wielką ilością symboli, wzbogacających i rozszerzających dziedzinę myśli. Uprzejmość i grzeczność stają się wrodzonemi przyzwyczajeniami, gdyż wszyscy otaczający je ludzie są grzeczni i uprzejmi. W szczególności czuwa się nad rozwojem jego wyobraźni i stwarza dla niej jak najkorzystniejsze warunki.

Uczy się przedziwnej historji swego świata i rasy, dziejów minionych i dzisiejszych walk człowieka, wydzierającego się z więzów swej wcześniejszej, zwierzęcej, ograniczonej natury i egotyzmu w dążeniu do owładnięcia bytem, które to dążenie słabo jest jeszcze uświadomione i ledwie przebłyskuje przez gęste osłony ignorancji. Wszystkim pragnieniom dziecka nadaje się szlachetny kierunek. Uczy się ono na poezji, na przykładzie i miłości tych, którzy je otaczają, zatracać swój egoizm w miłości. Jego skłonności seksualne zostają wyzyskane dla zwalczania samolubnych tendencyj, ciekawość rozkwita w postaci badań naukowych, bojowy zapał obraca się na zwalczanie nieładu, wrodzona duma i ambicja znajduje ujście w szlachetnem współdziałaniu z innymi ludźmi dla dobra powszechności. Stosownie do własnych upodobań wybiera ono sobie pracę, która je pociąga.

Jeżeli jakaś jednostka jest opieszała, to ostatecznie nie ma to wielkiego znaczenia, gdyż Utopja ma wszystkiego w obfitości, ale ona sama nie znajdzie dla siebie kochanka czy kochanki ani doczeka się potomstwa, bo w Utopji nikt nie kocha tych, którzy niczem się nie wyróżniają ani nie posiadają energji. W miłości Utopjan wielką rolę odgrywa duma z ukochanej, wybranej istoty.

W Utopji niema wcale bogatej próżniaczej sfery, t. zn. „towarzystwa”, ani gier, ani żadnych pokazów li tylko dla widzów. Prości widzowie, zwykli gapie nicby tu dla siebie nie znaleźli. Miły to i pociągający świat dla ludzi, spragnionych wypoczynku, ale nie dla tych, którzy wogóle nic nie robią, pędząc życie leniwe i jałowe.

Już od wielu stuleci utopijna nauka znalazła się w możności rozciągnięcia kontroli nad urodzeniami, i teraz prawie każdy przeciętny żyjący Utopjanin stoi na takiej intelektualnej wyżynie, że za dawnych czasów uchodziłby za potężnego twórczego ducha. W Utopji nie spotyka się wcale ludzi anormalnych, a bardzo niewiele ograniczonych. Leniwcy, ludzie o letargicznych skłonnościach lub słabej wyobraźni po większej części wymarli; typ melancholika również zaginął; usposobienia złośliwe i choleryczne spotyka się coraz rzadziej. Olbrzymia większość Utopjan to osobniki energiczne, żywe, wynalazcze, wrażliwe i zrównoważone.

— I nie macie nawet parlamentu? — zapytał niedowierzającym tonem nieprzekonany jeszcze pan Burleigh.

Utopja nie posiada ani parlamentu, ani polityki, ani prywatnej własności, ani przemysłowo-handlowego współzawodnictwa, ani policji, ani więzień, ani domów dla obłąkanych, ani kalek, a rzeczy tych nie ma dlatego, że posiada takie szkoły i takich nauczycieli, którzy są ideałem w swoim rodzaju. Polityka, handel i współzawodnictwo są to metody, niezbędne dla społeczeństw, znajdujących się na niskim stopniu cywilizacji. W Utopji wyszły one z użycia przed więcej niż dziesięcioma wiekami. Dorośli Utopjanie nie potrzebują ani rządu, ani kontroli, gdyż cała potrzebna doza tych specyfików została im zaaplikowana w dzieciństwie i wczesnej młodości.

— @Nasze metody, wychowawcze są naszym rządem@ — zakonkludował Lew.

Advertisement