Ogród Petenery
(szkielet strony)
 
(+tekst)
 
Linia 14: Linia 14:
   
 
<onlyinclude>
 
<onlyinclude>
<center>ROZDZIAŁ {{Rzymski}}</center><br>
+
<center>ROZDZIAŁ CZWARTY</center><br>
<center>'''''Tytuł'''''</center><br>
+
<center>'''''Cień Einsteina pada na scenę wydarzeń, ale wprędce znika '''''</center><br>
  +
<center><big>'''I'''</big></center><br>
 
{{prs}}
 
{{prs}}
  +
Z wyjątkiem tego jednego kłopotliwego faktu, że wszyscy ci Utopjanie zdawali się władać biegle angielskim, wizja tego nowego świata rozwijała się w myśli pana Barnstaple tak harmonijnie i logicznie, jak żadne dotychczasowe senne przeżycie. Była tak konsekwentna, tak spoista, że ten dziwny świat tracił coraz bardziej cechę niesamowitości, a upodabniał się stopniowo do jakiejś obcej, ale wysoko ucywilizowanej krainy.
'''Tu wstaw brakujący tekst.'''
 
  +
  +
Pod nadzorem piwnookiej kobiety w czerwono-obrzeżonej szacie Ziemianie zostali ulokowani w swoich kwaterach wpobliżu placu Konferencyj w sposób, niesłychanie wygodny i gościnny. Pięciu czy sześciu młodzieńców i dziewcząt wzięło na siebie obznajmienie cudzoziemców ze szczegółami domowych urządzeń Utopjan. Każdy z oddzielnych budynków, w których ich pomieszczono, miał swoją malutką miłą garderobę i łóżka z pościelą z najpiękniejszego płótna i leciutkiemi puchowemi kołdrami. Łóżka te stały w otwartych loggiach, zbyt otwartych podług zdania lady Stelli, która pocieszyła się wszakże myślą, że „tu się człowiek czuje bezpieczny”. Przywieziono bagaż i oddano właścicielom ich walizki. Mieli wrażenie, że znajdują się w jakimś gościnnym ziemskim domu.
  +
  +
Lady Stella widziała się wszakże zmuszoną wyprosić ze swych apartamentów dwóch zbyt przyjacielskich młodzieńców, żeby móc otworzyć podróżną torbę i zaaplikować swej cerze jakieś ożywcze środki kosmetyczne.
  +
  +
W parę minut później zrobiło się pewne poruszenie z powodu wybuchu gwałtownego śmiechu i odgłosów wesołej, lecz nieco histerycznej walki, jakie dobiegły z głębi zacisza lady Stelli. Dziewczynka, która z nią pozostała, zainteresowała się żywo i zupełnie po kobiecemu jej garderobą. Natrafiła właśnie na szczególnie piękny i pajęczo przejrzysty komplet nocnej bielizny. Z niewiadomych powodów ta tajemna pretensjonalność ubawiła niesłychanie młodą Utopjankę, i lady Stelli z niejakim trudem udało się ją odwieść od zamiaru przystrojenia się w te powiewności i zatańczenia wobec licznych widzów.
  +
  +
— Więc ''ty'' się w to ubierz — nalegała dzieweczka.
  +
  +
— Ależ nie rozumiesz — zawołała lady Stella. — To jest prawie — ''święte!'' Nikt tego nie może oglądać — ''nigdy''.
  +
  +
— Ale ''dlaczego?'' — zapytała niesłychanie zdumiona Utopjanka.
  +
  +
Lady Stella nie zdobyła się na odpowiedź.
  +
  +
Podano lekki posiłek, który według ziemskich pojęć wydał się zupełnie zadawalający. Niepokój pana Freddy Mush’a okazał się całkiem bezpodstawny: podano zimne kurczęta, szynkę i bardzo smaczny pasztet. Nie brakło też wybornego, choć grubomielonego chleba, dobrego masła, wspaniałej sałaty, owoców, sera z gatunku Gruyère i lekkiego białego wina, które wywołało pochwałę pana Burleigh’a, że „Moselle nie mogłoby z niem iść w zawody”.
  +
  +
— Znajdujecie, że nasze pożywienie jest bardzo podobne do waszego? — zapytała kobieta z czerwono-obszytą suknią.
  +
  +
— Wybooorne — rzekł z pełnemi ustami pan Mush.
  +
  +
— Pożywienie w ciągu ostatnich trzech tysięcy lat zmieniło się bardzo niewiele. Ludzie wynaleźli wszelkie dobre jadalne kombinacje na długo przed ostatnią erą zamętu.
  +
  +
— To jest za realne, żeby być rzeczywistością — powtarzał sobie pan Barnstaple. — Za realne na rzeczywistość.
  +
  +
Popatrzył na swych uradowanych, ożywionych i posilających się z apetytem towarzyszy.
  +
  +
Gdyby nie absurdalna znajomość angielskiego u Utopjan, mówiących tym językiem z wyrazistością, odbijającą się mocnem echem w głowie pana Barnstaple, liberalny dziennikarz nie miałby żadnych wątpliwości co do realności otaczających go dziwów.
  +
  +
Przy kamiennym stole bez obrusa nie usługiwała żadna służba. Kobieta w biało-szkarłatnej sukni i dwaj piloci zasiedli do wspólnego posiłku z ziemskimi gośćmi, którzy usługiwali sobie nawzajem. Szofer pana Burleigh’a chciał się przesunąć skromnie do innego stołu, ale wielki mąż stanu zwrócił się doń z uprzejmemi słowami:
  +
  +
— Siadaj z nami, Perk. Obok pana Musha.
  +
  +
Inni Utopjanie, przyjacielscy, lecz bacznie wszystkich obserwujący, weszli na wielką werandę z filarami, na której podano posiłek, i stanęli lub pozasiadali naokoło, uś­miechnięci i uprzejmi. Nie było żadnych przedstawień i wogóle mało towarzyskich formalności.
  +
  +
— Wszystko to jest ogromnie pocieszające — rzekł pan Burleigh — ogromnie pocieszające. Muszę przyznać, że tutejsze brzoskwinie biją brzoskwinie Chatsworth. Mój kochany Rupercie, czy w tym małym ciemnym dzbanuszku obok ciebie stoi śmietana?... Tak mi się zdawało. Czy możesz mi jej trochę odstąpić?... Dziękuję.
  +
{{prk}}
  +
  +
  +
<center><big>'''II'''</big></center><br>
  +
{{prs}}
  +
Kilku Utopjan dało się poznać gościom z imienia. Głosy ich wszystkich brzmiały w uszach pana Barnstaple dziwnie jednakowo, a słowa odcinały się tak wyraźnie, jak drukowane litery. Ciemnooka kobieta nazywała się Lychnis. Mężczyzna z brodą, który podług opinji pana Barnstaple mógł mieć ze czterdzieści lat wieku, nosił miano albo Urthreda, albo Adama, albo Edoma. Imię to pomimo całej wyrazistości dźwiękowej trudne było do uchwycenia. Brzmiało ono tak, jakby duży druk był trochę ''zamazany''.
  +
  +
Urthred dał im się poznać jako etnolog i historyk i wyraził życzenie dowiedzenia się możliwie wszystkiego o naszym świecie i jego stanie ogólnym. Pana Barnstaple uderzył w nim łatwy i swobodny sposób obycia, właściwy raczej jakiemuś ziemskiemu finansiście lub właścicielowi wielkiego dziennika, niż prostemu uczonemu, który w naszym zwyczajnym świecie odznacza się raczej nieśmiałością, skromnością i pokorą.
  +
  +
Drugi z gospodarzy, Serpentyn, był również człowiekiem nauki, jak się ze zdumieniem dowiedział pan Barnstaple, gdyż zachowanie się jego było poprostu dyktator­skie. Określił swoją specjalność w taki sposób, że nasz Anglik nie mógł się zorjentować, co właściwie oznaczała. Najprzód brzmiało to jak „mechanika atomów”, a potem dziwnym trafem jak „chemja molekularna”. A potem pan Barnstaple usłyszał jeszcze pana Burleigh’a, mówiącego do pana Musha, że to był „fizo-chemik”.
  +
  +
— A ja myślałem, że on się nazwał materjalistą — rzekł Mush.
  +
  +
— Ja słyszałam, jak mówił, że waży rzeczy — zauważyła lady Stella.
  +
  +
— Ich intonacja jest doprawdy szczególna — wtrącił pan Burleigh. — Czasami mówią aż nazbyt głośno, poprostu krzyczą, to znów dźwięki załamują się, i robi się niezrozumiała cisza...
  +
  +
Kiedy skończono się posilać, całe towarzystwo przeniosło się do innego budynku, przeznaczonego najwidoczniej na wykłady i dyskusje. Wewnątrz znajdowała się półkolista absyda, wokół której mieścił się rząd białych tabliczek, służących najwidoczniej prelegentowi do ilustrowania wykładów, gdyż na marmurowym gzymsie w wygodnej od nich odległości leżały czarne i kolorowe ołówki oraz kawałki sukna zamiast gąbki. Wykładowca mógł w czasie prelekcji przechadzać się po półkolu.
  +
  +
Lychnis, Urthred, Serpentyn i Ziemianie usiedli na półkolistej ławce poniżej tej profesorskiej ścieżki, ale miejsc było tyle, że przed nimi mogło się jeszcze pomieścić z osiemdziesięciu lub stu słuchaczy. Wszystkie te miejsca były zajęte, a dalej na tle krzewów, podobnych do rododendronów, stało parę wdzięcznych grup, zasłaniając sobą przeświecające to tu, to tam zielone perspektywy murawy, która ciągnęła się aż do brzegów lśniących wód jeziora.
  +
  +
Miano mówić o tern nadzwyczajnem wtargnięciu obcych istot w granice cudownego świata Utopji. Czyż mogło być coś bardziej racjonalnego, jak omówienie tej kwestji? Czyż mogła się zdarzyć bardziej fantastyczna niemożliwość?
  +
  +
— Dziwne, że tu niema wcale jaskółek — rzekł nagle pan Mush prosto w ucho pana Barnstaple. — Dziwię się, dlaczego tu niema jaskółek.
  +
  +
Uwaga pana Barnstaple skierowała się na puste niebo.
  +
  +
— Może dlatego, że niema tu ani much, ani komarów — zauważył, dziwiąc się, że go to wcześniej nie uderzyło.
  +
  +
— Szsz! — rzekła lady Stella. — Zaczyna.
  +
{{prk}}
  +
  +
  +
<center><big>'''III'''</big></center><br>
  +
{{prs}}
  +
Zaczęła się niewiarogodna konferencja, otwarta przez osobnika, nazwiskiem Serpentyn, który, stanąwszy przed audytorjum, wygłosił jakby przemowę. Wargi jego poruszały się, ręce gestykulowały, a wyraz twarzy odbijał treść słów i myśli. Pomimo to jednak w umyśle pana Barnstaple powstała nagle niesłychanie subtelna i prawie nieuchwytna wątpliwość, czy mówca rzeczywiście ''mówił''. Było w tern wszystkiem coś niesamowitego. Czasami wypowiadane słowa odbijały się w jego mózgu szczególnie donośnie, to znów brzmiały tak niewyraźnie i mętnie, jak przedmioty, widziane na dnie zmąconej wody, albo też nie dochodziły zupełnie, i pomimo że Serpentyn w dalszym ciągu poruszał swemi pięknemi rękami i spoglądał ku słuchaczom, zapadały momenty tak absolutnej ciszy, iż panu Barnstaple zdawało się, że ogłuchł... A jednak była to prelekcja, rzeczowa i przykuwająca uwagę.
  +
  +
Serpentyn zachowywał się jak człowiek, który, mówiąc o zawiłym przedmiocie, stara się usilnie przedstawić go możliwie prosto i przejrzyście. Mówił, że się tak wyrażę, tezami, przedzielając je pauzami.
  +
  +
— Jest oddawna wiadomem — zaczął — że możliwa liczba wymiarów, jak możliwa liczba wszystkiego, co może być wyliczone, jest nieograniczona!
  +
  +
Tak, pan Barnstaple pojął, o co chodzi, ale okazało się to nad siły pana Freddy Mush’a.
  +
  +
— Och, wielki Boże! — wyjąkał. — Wymiary! — upuścił monokl i z ponura miną poniechał zupełnie słuchania.
  +
  +
— Z wielu praktycznych względów — ciągnął Serpentyn — ten w szczególności wszechświat, ten w szczególności system bytowania, który jest naszym udziałem i którego stanowimy część składową, mógł być uważany jako istniejący w trójwymiarowej przestrzeni i jako podlegający pojmowaniu, będącemu w samej rzeczy trwaniem za pośrednictwem czwartego wymiaru, mianowicie: ''czasu''. Taki system zdarzeń był z konieczności systemem grawitacji.
  +
  +
— E! — rzekł ostro pan Burleigh. — Przepraszam, ale nie widzę związku przyczynowego między jednem i drugiem.
  +
  +
A więc i ten w każdym razie słuchał uważnie.
  +
  +
— Każdy wszechświat, który trwa, musi z konieczności podlegać sile przyciągania — powtórzył Serpentyn, jakby stwierdzając fakt, rozumiejący się samo przez się.
  +
  +
— Nic nie rozumiem, ani słowa — powiedział po chwili namysłu pan Burleigh.
  +
  +
Serpentyn przypatrywał mu się przez parę sekund.
  +
  +
— ''Tak jest'' — rzekł i zaczął rozwijać w dalszym ciągu swoje wywody. — Nasze umysły — mówił — rozwinęły się po linji praktycznego pojmowania rzeczy, przyjęły je jako prawdziwe, i dopiero dzięki wielkim wysiłkom, dzięki ciągłym, niezmordowanym próbom analizy doszliśmy do zdania sobie sprawy, że wszechświat, w którym żyjemy, nietylko się rozprzestrzenia, ale jest, że tak powiem, powyginany i zlekka poskręcany w wiele innych niepodejrzewanych przestrzennych wymiarów. Że rozciąga się poza granice swoich trzech przestrzennych wymiarów i przechodzi w inne wymiary tak, jak cienki arkusz papieru, który jest z praktycznego punktu widzenia dwuwymiarowym, przechodzi w trzeci wymiar nietylko na mocy swej grubości, ale także swoich zgięć i złożeń.
  +
  +
— Czyżbym ogłuchła? — zapytała scenicznym szeptem lady Stella. — Nie mogę dosłyszeć ani słowa.
  +
  +
— Ani ja — wtrącił ojciec Amerton.
  +
  +
Pan Burleigh uspokoił nieszczęśliwców gestem ręki, nie zdejmując oczu jednocześnie z twarzy Serpentyna.
  +
  +
Pan Barnstaple ściągnął brwi i objął mocno rękami kolana, starając się ze wszystkich sił wytrwać i pojąć.
  +
  +
''Musi'' słyszeć — naturalnie, słyszy!
  +
  +
Serpentyn przystąpił do wyjaśnień, że tak samo, jak jest możliwem dla faktycznie dwuwymiarowych światów leżeć obok siebie jak arkusze papieru w trójwymiarowej przestrzeni, tak samo w wielowymiarowej przestrzeni, którą źle wyekwipowany ludzki umysł poznaje i pojmuje tak wolno i z takim trudem, możliwy jest taki sam układ faktycznie trójwymiarowych światów, leżących jeden obok drugiego i poruszających się mniej więcej równolegle w czwartym wymiarze czasu. Spekulacyjne dzieła Lonestone’a i Cephalus’a dawno już dały mocną rozumową podstawę wierzeniu, że w samej rzeczy istnieje olbrzymia ilość takich przestrzenno - czasowych wszechświatów, równoległych i podobnych do siebie, ale niezupełnie, tak, jak nie mogą być zupełnie jednakowe kartki jednej książki. Wszystkie te światy trwałyby w czasie i byłyby systematami, opartemi na grawitacji....
  +
  +
(Pan Burleigh potrząsnął głową na znak, że jak dotąd pozostało to dlań zagadką).
  +
  +
— I te leżące najbliżej siebie byłyby najbardziej do siebie podobne, a do jakiego stopnia, to się teraz okazało. Albowiem śmiałe próby dwóch genjalnych, potężnych umysłów, Ardena i Zielonej Fali, użycia — ''(niedosłyszalne)'' — ciśnienia atomu celem obrócenia części utopijnego, materjalnego wszechświata w tym wymiarze — wymiarze F — o którym wiedziano oddawna, że zahacza o nasz na długość ludzkiego ramienia — otóż, powtarzam: próby obrócenia tej części utopijnej materji, tak mniej więcej, jak drzwi obracają się na zawiasach, okazały się najzupełniej, jak widzimy, dobrze pomyślane i dały zadawalniające wyniki. Drzwi otworzyły się, i wpadł przez nie powiew dusznego powietrza, chmura kurzu i ku niesłychanemu zdumieniu Utopji trzy grupy gości z nieznanego świata.
  +
  +
— ''Trzy?'' — szepnął tonem powątpiewania pan Barnstaple. — Czy on powiedział ''trzy?''
  +
  +
(Serpentyn nie zwrócił nań uwagi).
  +
  +
— Nasz brat i siostra zostali zabici skutkiem jakiegoś niespodziewanego wyładowania energji, ale ich eksperyment otworzył drogę, która się już nigdy nie zamknie, drogę, wiodącą od obecnych przestrzennych ograniczeń Utopji do olbrzymiej ilości światów, których sobie dotąd nie wyobrażano. W sąsiedztwie naszem, tuż, tuż, jak to przed wiekami przeczuł Lonestone, podług jego wyrażenia — bliżej nas niż krew, krążąca w naszych sercach...
  +
  +
(„Bliżej nas niż oddychanie i bliżej niż ręce i nogi”— przekręcił, budząc się nagle, ojciec Amerton. — Ale o czemże on mówi? Nic nie rozumiem).
  +
  +
— Odkrywamy inną planetę, sądząc ze wzrostu jej mieszkańców, mniej więcej tej wielkości, co nasza, krążącą, jak możemy z pewnością twierdzić, koło słońca, podobnego do tego, które świeci na naszem niebie; planetę, dającą życie i podlegającą powolnemu ujarzmieniu, tak samo, jak i nasza — przez inteligencję, tkwiącą w organizmach, która rozwinęła się najwidoczniej w warunkach, prawie równoległych do naszej własnej ewolucji.Ten siostrzany wszechświat jest, o ile możemy sądzić na podstawie nieścisłych danych, trochę opóźniony w czasie w stosunku do naszego. Nasi goście ubierają się podobnie do naszych przodków z ostatniej epoki zamętu i odznaczają się analogicznemi cechami fizycznemi...
  +
  +
Przypuszczenie, że ich historja była ściśle równoległa do naszej, nie wytrzymuje narazie krytyki. Nawet dwa atomy nie są do siebie podobne ani też dwie wibracje. We wszystkich wymiarach bytu, we wszystkich bożych wszechświatach nigdy nie miało miejsca powtórzenie się tej samej rzeczy i nigdy nie będzie miało. Pojęliśmy wreszcie, że jest to absolutną niemożliwością. Jednakże, ten wasz świat, który nazywacie Ziemią, jest widocznie bardzo bliski naszego i bardzo do niego podobny...
  +
  +
Pragniemy z całej duszy, o Ziemianie, wiele się od was nauczyć, skorygować naszą historję, której jeszcze zupełnie dobrze nie znamy, zapomocą waszych doświadczeń, pokazać wam stan naszej wiedzy oraz zorjentować się w tem, co może być pożądane i wykonalne w zakresie przyjaznych, obustronnie korzystnych stosunków między ludem waszej planety i naszej. My tutaj stawiamy dopiero pierwsze kroki na drodze wiedzy. Jak dotąd nie posunęliśmy się wiele ponad zdanie sobie sprawy z ogromu rzeczy, które musimy poznać i których musimy dokonać. Wśród miljona pokrewnych zjawisk nasze dwa światy będą może w stanie świadczyć sobie wzajemne usługi i dzielić się zdobyczami wiedzy...
  +
  +
Możliwe, że na waszej planecie istnieją dziedziczne rzeczy, które na naszej nie zdołały się rozwinąć albo zaginęły. Możliwe, że w jednym świecie są pierwiastki lub minerały, które na drugim są albo rzadkością, albo się wcale nie spotykają... Budowa waszych atomów (?)... nasze światy mogą się krzyżować (?)... dla obustronnego wzmocnienia...
  +
  +
Słowa mówcy rozpłynęły się w ciszy właśnie w chwili największego wzruszenia, zasłuchania i zaciekawienia pana Barnstaple. Jednakże głuchy człowiek osądziłby, że przemowa trwała w dalszym ciągu.
  +
  +
Wzrok pana Barnstaple spotkał się z oczami pana Ruperta Catskill’a, tak zdumionego i zmartwionego, jak on sam. Ojciec Amerton siedział z twarzą, ukrytą w dłoniach. Lady Stella i pan Mush, którzy już dawno przestali udawać, że słuchają, rozmawiali prawie niedosłyszalnym szeptem.
  +
  +
— Taka — zabrzmiał znów znienacka głos Serpentyna — jest nasza pierwsza próbna interpretacja waszego zjawienia się na naszym świecie i możliwości wzajemnych stosunków. Przedstawiłem wam nasze pojęcia tak przystępnie, jak tylko potrafiłem. Teraz pragnąłbym, żeby któryś z was powiedział nam prosto i wyraźnie, co według waszego pojmowania jest prawdą w tem, co się tyczy stosunku naszych dwóch światów.
 
{{prk}}{{clear}}</onlyinclude>
 
{{prk}}{{clear}}</onlyinclude>
{{Brak tekstu}}
 

Aktualna wersja na dzień 18:02, 23 lis 2020


Rozdział III Ludzie jak bogowie • Księga I • Rozdział IV • Herbert George Wells Rozdział V
Rozdział III Ludzie jak bogowie
Księga I
Rozdział IV
Herbert George Wells
Rozdział V
Uwaga! Tekst wydano w 1928 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


ROZDZIAŁ CZWARTY


Cień Einsteina pada na scenę wydarzeń, ale wprędce znika


I


Z wyjątkiem tego jednego kłopotliwego faktu, że wszyscy ci Utopjanie zdawali się władać biegle angielskim, wizja tego nowego świata rozwijała się w myśli pana Barnstaple tak harmonijnie i logicznie, jak żadne dotychczasowe senne przeżycie. Była tak konsekwentna, tak spoista, że ten dziwny świat tracił coraz bardziej cechę niesamowitości, a upodabniał się stopniowo do jakiejś obcej, ale wysoko ucywilizowanej krainy.

Pod nadzorem piwnookiej kobiety w czerwono-obrzeżonej szacie Ziemianie zostali ulokowani w swoich kwaterach wpobliżu placu Konferencyj w sposób, niesłychanie wygodny i gościnny. Pięciu czy sześciu młodzieńców i dziewcząt wzięło na siebie obznajmienie cudzoziemców ze szczegółami domowych urządzeń Utopjan. Każdy z oddzielnych budynków, w których ich pomieszczono, miał swoją malutką miłą garderobę i łóżka z pościelą z najpiękniejszego płótna i leciutkiemi puchowemi kołdrami. Łóżka te stały w otwartych loggiach, zbyt otwartych podług zdania lady Stelli, która pocieszyła się wszakże myślą, że „tu się człowiek czuje bezpieczny”. Przywieziono bagaż i oddano właścicielom ich walizki. Mieli wrażenie, że znajdują się w jakimś gościnnym ziemskim domu.

Lady Stella widziała się wszakże zmuszoną wyprosić ze swych apartamentów dwóch zbyt przyjacielskich młodzieńców, żeby móc otworzyć podróżną torbę i zaaplikować swej cerze jakieś ożywcze środki kosmetyczne.

W parę minut później zrobiło się pewne poruszenie z powodu wybuchu gwałtownego śmiechu i odgłosów wesołej, lecz nieco histerycznej walki, jakie dobiegły z głębi zacisza lady Stelli. Dziewczynka, która z nią pozostała, zainteresowała się żywo i zupełnie po kobiecemu jej garderobą. Natrafiła właśnie na szczególnie piękny i pajęczo przejrzysty komplet nocnej bielizny. Z niewiadomych powodów ta tajemna pretensjonalność ubawiła niesłychanie młodą Utopjankę, i lady Stelli z niejakim trudem udało się ją odwieść od zamiaru przystrojenia się w te powiewności i zatańczenia wobec licznych widzów.

— Więc ty się w to ubierz — nalegała dzieweczka.

— Ależ nie rozumiesz — zawołała lady Stella. — To jest prawie — święte! Nikt tego nie może oglądać — nigdy.

— Ale dlaczego? — zapytała niesłychanie zdumiona Utopjanka.

Lady Stella nie zdobyła się na odpowiedź.

Podano lekki posiłek, który według ziemskich pojęć wydał się zupełnie zadawalający. Niepokój pana Freddy Mush’a okazał się całkiem bezpodstawny: podano zimne kurczęta, szynkę i bardzo smaczny pasztet. Nie brakło też wybornego, choć grubomielonego chleba, dobrego masła, wspaniałej sałaty, owoców, sera z gatunku Gruyère i lekkiego białego wina, które wywołało pochwałę pana Burleigh’a, że „Moselle nie mogłoby z niem iść w zawody”.

— Znajdujecie, że nasze pożywienie jest bardzo podobne do waszego? — zapytała kobieta z czerwono-obszytą suknią.

— Wybooorne — rzekł z pełnemi ustami pan Mush.

— Pożywienie w ciągu ostatnich trzech tysięcy lat zmieniło się bardzo niewiele. Ludzie wynaleźli wszelkie dobre jadalne kombinacje na długo przed ostatnią erą zamętu.

— To jest za realne, żeby być rzeczywistością — powtarzał sobie pan Barnstaple. — Za realne na rzeczywistość.

Popatrzył na swych uradowanych, ożywionych i posilających się z apetytem towarzyszy.

Gdyby nie absurdalna znajomość angielskiego u Utopjan, mówiących tym językiem z wyrazistością, odbijającą się mocnem echem w głowie pana Barnstaple, liberalny dziennikarz nie miałby żadnych wątpliwości co do realności otaczających go dziwów.

Przy kamiennym stole bez obrusa nie usługiwała żadna służba. Kobieta w biało-szkarłatnej sukni i dwaj piloci zasiedli do wspólnego posiłku z ziemskimi gośćmi, którzy usługiwali sobie nawzajem. Szofer pana Burleigh’a chciał się przesunąć skromnie do innego stołu, ale wielki mąż stanu zwrócił się doń z uprzejmemi słowami:

— Siadaj z nami, Perk. Obok pana Musha.

Inni Utopjanie, przyjacielscy, lecz bacznie wszystkich obserwujący, weszli na wielką werandę z filarami, na której podano posiłek, i stanęli lub pozasiadali naokoło, uś­miechnięci i uprzejmi. Nie było żadnych przedstawień i wogóle mało towarzyskich formalności.

— Wszystko to jest ogromnie pocieszające — rzekł pan Burleigh — ogromnie pocieszające. Muszę przyznać, że tutejsze brzoskwinie biją brzoskwinie Chatsworth. Mój kochany Rupercie, czy w tym małym ciemnym dzbanuszku obok ciebie stoi śmietana?... Tak mi się zdawało. Czy możesz mi jej trochę odstąpić?... Dziękuję.


II


Kilku Utopjan dało się poznać gościom z imienia. Głosy ich wszystkich brzmiały w uszach pana Barnstaple dziwnie jednakowo, a słowa odcinały się tak wyraźnie, jak drukowane litery. Ciemnooka kobieta nazywała się Lychnis. Mężczyzna z brodą, który podług opinji pana Barnstaple mógł mieć ze czterdzieści lat wieku, nosił miano albo Urthreda, albo Adama, albo Edoma. Imię to pomimo całej wyrazistości dźwiękowej trudne było do uchwycenia. Brzmiało ono tak, jakby duży druk był trochę zamazany.

Urthred dał im się poznać jako etnolog i historyk i wyraził życzenie dowiedzenia się możliwie wszystkiego o naszym świecie i jego stanie ogólnym. Pana Barnstaple uderzył w nim łatwy i swobodny sposób obycia, właściwy raczej jakiemuś ziemskiemu finansiście lub właścicielowi wielkiego dziennika, niż prostemu uczonemu, który w naszym zwyczajnym świecie odznacza się raczej nieśmiałością, skromnością i pokorą.

Drugi z gospodarzy, Serpentyn, był również człowiekiem nauki, jak się ze zdumieniem dowiedział pan Barnstaple, gdyż zachowanie się jego było poprostu dyktator­skie. Określił swoją specjalność w taki sposób, że nasz Anglik nie mógł się zorjentować, co właściwie oznaczała. Najprzód brzmiało to jak „mechanika atomów”, a potem dziwnym trafem jak „chemja molekularna”. A potem pan Barnstaple usłyszał jeszcze pana Burleigh’a, mówiącego do pana Musha, że to był „fizo-chemik”.

— A ja myślałem, że on się nazwał materjalistą — rzekł Mush.

— Ja słyszałam, jak mówił, że waży rzeczy — zauważyła lady Stella.

— Ich intonacja jest doprawdy szczególna — wtrącił pan Burleigh. — Czasami mówią aż nazbyt głośno, poprostu krzyczą, to znów dźwięki załamują się, i robi się niezrozumiała cisza...

Kiedy skończono się posilać, całe towarzystwo przeniosło się do innego budynku, przeznaczonego najwidoczniej na wykłady i dyskusje. Wewnątrz znajdowała się półkolista absyda, wokół której mieścił się rząd białych tabliczek, służących najwidoczniej prelegentowi do ilustrowania wykładów, gdyż na marmurowym gzymsie w wygodnej od nich odległości leżały czarne i kolorowe ołówki oraz kawałki sukna zamiast gąbki. Wykładowca mógł w czasie prelekcji przechadzać się po półkolu.

Lychnis, Urthred, Serpentyn i Ziemianie usiedli na półkolistej ławce poniżej tej profesorskiej ścieżki, ale miejsc było tyle, że przed nimi mogło się jeszcze pomieścić z osiemdziesięciu lub stu słuchaczy. Wszystkie te miejsca były zajęte, a dalej na tle krzewów, podobnych do rododendronów, stało parę wdzięcznych grup, zasłaniając sobą przeświecające to tu, to tam zielone perspektywy murawy, która ciągnęła się aż do brzegów lśniących wód jeziora.

Miano mówić o tern nadzwyczajnem wtargnięciu obcych istot w granice cudownego świata Utopji. Czyż mogło być coś bardziej racjonalnego, jak omówienie tej kwestji? Czyż mogła się zdarzyć bardziej fantastyczna niemożliwość?

— Dziwne, że tu niema wcale jaskółek — rzekł nagle pan Mush prosto w ucho pana Barnstaple. — Dziwię się, dlaczego tu niema jaskółek.

Uwaga pana Barnstaple skierowała się na puste niebo.

— Może dlatego, że niema tu ani much, ani komarów — zauważył, dziwiąc się, że go to wcześniej nie uderzyło.

— Szsz! — rzekła lady Stella. — Zaczyna.


III


Zaczęła się niewiarogodna konferencja, otwarta przez osobnika, nazwiskiem Serpentyn, który, stanąwszy przed audytorjum, wygłosił jakby przemowę. Wargi jego poruszały się, ręce gestykulowały, a wyraz twarzy odbijał treść słów i myśli. Pomimo to jednak w umyśle pana Barnstaple powstała nagle niesłychanie subtelna i prawie nieuchwytna wątpliwość, czy mówca rzeczywiście mówił. Było w tern wszystkiem coś niesamowitego. Czasami wypowiadane słowa odbijały się w jego mózgu szczególnie donośnie, to znów brzmiały tak niewyraźnie i mętnie, jak przedmioty, widziane na dnie zmąconej wody, albo też nie dochodziły zupełnie, i pomimo że Serpentyn w dalszym ciągu poruszał swemi pięknemi rękami i spoglądał ku słuchaczom, zapadały momenty tak absolutnej ciszy, iż panu Barnstaple zdawało się, że ogłuchł... A jednak była to prelekcja, rzeczowa i przykuwająca uwagę.

Serpentyn zachowywał się jak człowiek, który, mówiąc o zawiłym przedmiocie, stara się usilnie przedstawić go możliwie prosto i przejrzyście. Mówił, że się tak wyrażę, tezami, przedzielając je pauzami.

— Jest oddawna wiadomem — zaczął — że możliwa liczba wymiarów, jak możliwa liczba wszystkiego, co może być wyliczone, jest nieograniczona!

Tak, pan Barnstaple pojął, o co chodzi, ale okazało się to nad siły pana Freddy Mush’a.

— Och, wielki Boże! — wyjąkał. — Wymiary! — upuścił monokl i z ponura miną poniechał zupełnie słuchania.

— Z wielu praktycznych względów — ciągnął Serpentyn — ten w szczególności wszechświat, ten w szczególności system bytowania, który jest naszym udziałem i którego stanowimy część składową, mógł być uważany jako istniejący w trójwymiarowej przestrzeni i jako podlegający pojmowaniu, będącemu w samej rzeczy trwaniem za pośrednictwem czwartego wymiaru, mianowicie: czasu. Taki system zdarzeń był z konieczności systemem grawitacji.

— E! — rzekł ostro pan Burleigh. — Przepraszam, ale nie widzę związku przyczynowego między jednem i drugiem.

A więc i ten w każdym razie słuchał uważnie.

— Każdy wszechświat, który trwa, musi z konieczności podlegać sile przyciągania — powtórzył Serpentyn, jakby stwierdzając fakt, rozumiejący się samo przez się.

— Nic nie rozumiem, ani słowa — powiedział po chwili namysłu pan Burleigh.

Serpentyn przypatrywał mu się przez parę sekund.

Tak jest — rzekł i zaczął rozwijać w dalszym ciągu swoje wywody. — Nasze umysły — mówił — rozwinęły się po linji praktycznego pojmowania rzeczy, przyjęły je jako prawdziwe, i dopiero dzięki wielkim wysiłkom, dzięki ciągłym, niezmordowanym próbom analizy doszliśmy do zdania sobie sprawy, że wszechświat, w którym żyjemy, nietylko się rozprzestrzenia, ale jest, że tak powiem, powyginany i zlekka poskręcany w wiele innych niepodejrzewanych przestrzennych wymiarów. Że rozciąga się poza granice swoich trzech przestrzennych wymiarów i przechodzi w inne wymiary tak, jak cienki arkusz papieru, który jest z praktycznego punktu widzenia dwuwymiarowym, przechodzi w trzeci wymiar nietylko na mocy swej grubości, ale także swoich zgięć i złożeń.

— Czyżbym ogłuchła? — zapytała scenicznym szeptem lady Stella. — Nie mogę dosłyszeć ani słowa.

— Ani ja — wtrącił ojciec Amerton.

Pan Burleigh uspokoił nieszczęśliwców gestem ręki, nie zdejmując oczu jednocześnie z twarzy Serpentyna.

Pan Barnstaple ściągnął brwi i objął mocno rękami kolana, starając się ze wszystkich sił wytrwać i pojąć.

Musi słyszeć — naturalnie, słyszy!

Serpentyn przystąpił do wyjaśnień, że tak samo, jak jest możliwem dla faktycznie dwuwymiarowych światów leżeć obok siebie jak arkusze papieru w trójwymiarowej przestrzeni, tak samo w wielowymiarowej przestrzeni, którą źle wyekwipowany ludzki umysł poznaje i pojmuje tak wolno i z takim trudem, możliwy jest taki sam układ faktycznie trójwymiarowych światów, leżących jeden obok drugiego i poruszających się mniej więcej równolegle w czwartym wymiarze czasu. Spekulacyjne dzieła Lonestone’a i Cephalus’a dawno już dały mocną rozumową podstawę wierzeniu, że w samej rzeczy istnieje olbrzymia ilość takich przestrzenno - czasowych wszechświatów, równoległych i podobnych do siebie, ale niezupełnie, tak, jak nie mogą być zupełnie jednakowe kartki jednej książki. Wszystkie te światy trwałyby w czasie i byłyby systematami, opartemi na grawitacji....

(Pan Burleigh potrząsnął głową na znak, że jak dotąd pozostało to dlań zagadką).

— I te leżące najbliżej siebie byłyby najbardziej do siebie podobne, a do jakiego stopnia, to się teraz okazało. Albowiem śmiałe próby dwóch genjalnych, potężnych umysłów, Ardena i Zielonej Fali, użycia — (niedosłyszalne) — ciśnienia atomu celem obrócenia części utopijnego, materjalnego wszechświata w tym wymiarze — wymiarze F — o którym wiedziano oddawna, że zahacza o nasz na długość ludzkiego ramienia — otóż, powtarzam: próby obrócenia tej części utopijnej materji, tak mniej więcej, jak drzwi obracają się na zawiasach, okazały się najzupełniej, jak widzimy, dobrze pomyślane i dały zadawalniające wyniki. Drzwi otworzyły się, i wpadł przez nie powiew dusznego powietrza, chmura kurzu i ku niesłychanemu zdumieniu Utopji trzy grupy gości z nieznanego świata.

Trzy? — szepnął tonem powątpiewania pan Barnstaple. — Czy on powiedział trzy?

(Serpentyn nie zwrócił nań uwagi).

— Nasz brat i siostra zostali zabici skutkiem jakiegoś niespodziewanego wyładowania energji, ale ich eksperyment otworzył drogę, która się już nigdy nie zamknie, drogę, wiodącą od obecnych przestrzennych ograniczeń Utopji do olbrzymiej ilości światów, których sobie dotąd nie wyobrażano. W sąsiedztwie naszem, tuż, tuż, jak to przed wiekami przeczuł Lonestone, podług jego wyrażenia — bliżej nas niż krew, krążąca w naszych sercach...

(„Bliżej nas niż oddychanie i bliżej niż ręce i nogi”— przekręcił, budząc się nagle, ojciec Amerton. — Ale o czemże on mówi? Nic nie rozumiem).

— Odkrywamy inną planetę, sądząc ze wzrostu jej mieszkańców, mniej więcej tej wielkości, co nasza, krążącą, jak możemy z pewnością twierdzić, koło słońca, podobnego do tego, które świeci na naszem niebie; planetę, dającą życie i podlegającą powolnemu ujarzmieniu, tak samo, jak i nasza — przez inteligencję, tkwiącą w organizmach, która rozwinęła się najwidoczniej w warunkach, prawie równoległych do naszej własnej ewolucji.Ten siostrzany wszechświat jest, o ile możemy sądzić na podstawie nieścisłych danych, trochę opóźniony w czasie w stosunku do naszego. Nasi goście ubierają się podobnie do naszych przodków z ostatniej epoki zamętu i odznaczają się analogicznemi cechami fizycznemi...

Przypuszczenie, że ich historja była ściśle równoległa do naszej, nie wytrzymuje narazie krytyki. Nawet dwa atomy nie są do siebie podobne ani też dwie wibracje. We wszystkich wymiarach bytu, we wszystkich bożych wszechświatach nigdy nie miało miejsca powtórzenie się tej samej rzeczy i nigdy nie będzie miało. Pojęliśmy wreszcie, że jest to absolutną niemożliwością. Jednakże, ten wasz świat, który nazywacie Ziemią, jest widocznie bardzo bliski naszego i bardzo do niego podobny...

Pragniemy z całej duszy, o Ziemianie, wiele się od was nauczyć, skorygować naszą historję, której jeszcze zupełnie dobrze nie znamy, zapomocą waszych doświadczeń, pokazać wam stan naszej wiedzy oraz zorjentować się w tem, co może być pożądane i wykonalne w zakresie przyjaznych, obustronnie korzystnych stosunków między ludem waszej planety i naszej. My tutaj stawiamy dopiero pierwsze kroki na drodze wiedzy. Jak dotąd nie posunęliśmy się wiele ponad zdanie sobie sprawy z ogromu rzeczy, które musimy poznać i których musimy dokonać. Wśród miljona pokrewnych zjawisk nasze dwa światy będą może w stanie świadczyć sobie wzajemne usługi i dzielić się zdobyczami wiedzy...

Możliwe, że na waszej planecie istnieją dziedziczne rzeczy, które na naszej nie zdołały się rozwinąć albo zaginęły. Możliwe, że w jednym świecie są pierwiastki lub minerały, które na drugim są albo rzadkością, albo się wcale nie spotykają... Budowa waszych atomów (?)... nasze światy mogą się krzyżować (?)... dla obustronnego wzmocnienia...

Słowa mówcy rozpłynęły się w ciszy właśnie w chwili największego wzruszenia, zasłuchania i zaciekawienia pana Barnstaple. Jednakże głuchy człowiek osądziłby, że przemowa trwała w dalszym ciągu.

Wzrok pana Barnstaple spotkał się z oczami pana Ruperta Catskill’a, tak zdumionego i zmartwionego, jak on sam. Ojciec Amerton siedział z twarzą, ukrytą w dłoniach. Lady Stella i pan Mush, którzy już dawno przestali udawać, że słuchają, rozmawiali prawie niedosłyszalnym szeptem.

— Taka — zabrzmiał znów znienacka głos Serpentyna — jest nasza pierwsza próbna interpretacja waszego zjawienia się na naszym świecie i możliwości wzajemnych stosunków. Przedstawiłem wam nasze pojęcia tak przystępnie, jak tylko potrafiłem. Teraz pragnąłbym, żeby któryś z was powiedział nam prosto i wyraźnie, co według waszego pojmowania jest prawdą w tem, co się tyczy stosunku naszych dwóch światów.