Ogród Petenery
Advertisement

VIII Król przestworzy • Rozdział IX • Juliusz Verne X
VIII Król przestworzy
Rozdział IX
Juliusz Verne
X
Uwaga! Tekst wydano w 1932 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


ROZDZIAŁ IX,


w którym „Albatros” robi dziesięć tysięcy kilometrów i kończy oryginalnym skokiem.


Wuj Prudent i Phil Evans postanowili więc uciec. Gdyby było ich choć ze trzech i gdyby mieli do czynienia z ośmioma ludźmi załogi, odważyliby się na walkę. Śmiały zamach uczyniłby ich panami statku i pozwolił wylądować w dogodnem miejscu. We dwóch jednakże – Frycolin nie mógł bowiem wchodzić w rachubę – nie było o czem myśleć. Ponieważ zaś zdobycie aerostatku silą nie mogło być brane pod uwagę, nie pozostawało więc nic innego, jak wykorzystać najbliższy postój „Albatrosa” na ziemi i rzucić się do ucieczki. Taką właśnie myśl poddał Phil Evans swojemu pieniącemu się z gniewu koledze klubowemu chcąc go tym sposobem powstrzymać od jakiegoś desperackiego kroku, który mógłby tylko pogorszyć ich położenie.

W każdym razie chwilowo nie było żadnej sposobności do ucieczki, Aerostatek leciał teraz z nadzwyczajną szybkością ponad Oceanem Spokojnym.

Jakże nieskończenie długie wydały się obu dżentelmenom spędzane na „Albatrosie” noce! Już wczesnym rankiem wychodzili na pokład. Natomiast inżynier Robur – czy to przez przyzwyczajenie, czy rozmyślnie – nic opuszczał swojej kabiny. A gdy wreszcie ukazał się kiedy na pokładzie, zadowalniał się pozdrowieniem, rzuconem w przejściu na tylny pokład aerostatku.

Tymczasem odważył się wysunąć nos z kabiny nawet Frycolin, prezentując towarzystwu wiecznie zaczerwienione oczy i drżące ze strachu nogi. Szedł jak człowiek niedowierzający temu co ma pod nogami. Pierwsze spojrzenie skierował na propelery, które nie spiesząc się, pracowały spokojnie dalej.

Potem zaczołgał się do balustrady i aby nie stracić równowagi, uchwycił się jej kurczowo. Chciał prawdopodobnie ogarnąć wzrokiem kraj ponad którym na wysokości najwyżej dwóchset metrów leciał „Albatros”.

Musiał zebrać całą odwagę aby się zdobyć na tak ryzykowny krok. Trzeba było na to, według jego mniemania prawie bohaterstwa aby wystawiać swą osobę na podobne niebezpieczeństwo.

Stojąc przed barjerą, okalającą pokład, poddał się całem ciałem do tyłu, potem potrząsnął balustradą by wypróbować jej wytrzymałość, następnie wyprostował się i przegiąwszy się cokolwiek ku przodowi, wychylił głowę. Nie potrzebujemy nadmieniać że przez cały czas trwania tego eksperymentu miał oczy zamknięte. Wreszcie otworzył je.

Jakże głośno krzyknął, jak prędko uciekł z powrotem i jakże głęboko wtulił głowę w ramiona!

Pod sobą zobaczył niezmierzony ocean. Gdyby włosy jego nie były tak bardzo szczeciniaste, stanęły by mu napewno dęba na głowie.

– Morze… morze… – krzyknął uciekając.

I byłby runął jak długi na pokład, gdyby nie kucharz, który pochwycił go w wyciągnięte ramiona.

Kucharz był francuzem, a może nawet gaskończykiem, choć nazywał się Francois Tapage. Jakim sposobem dostał się na służbę do inżyniera Robura, jakie przechodził koleje losu, znajdując się pośród załogi „Albatrosa”, o tem nikt nie wiedział. W każdym razie ten stary wyga mówił bardzo dobrze po angielsku.

– Głowa do góry, do góry, do djabła! – krzyknął trzymając murzyna silnie w swoich rękach.

– Master Tapage!…– mamrotał murzyn, rzucając błędny wzrok w stronę propelera.

– Co ci Frycolinie?

– Czy Albatros może się rozpaść?

Jest to mało prawdopodobne ale niewykluczone.

– Dlaczego?… Dlaczego?…

– Ponieważ wszystko ma swój koniec, jak się zwykło mówić u mnie w domu.

– Tak, ale mamy morze pod sobą?…

– To i lepiej dla nas wrazie wypadku.

– Możemy się potopić!

– Naturalnie, że możemy się utopić, ale nie połamiemy przynajmniej kości – zapewniał Francois Tapage.

Po tej rozmowie Frycolin, zaszył się głęboko w swojej kabinie.

Przez cały dzień 16 czerwca aerostatek utrzymywał średnią szybkość dwustu kilometrów na godzinę. Zdawał się dotykać prawie spokojnej powierzchni morza, od której oddalony był zaledwie o sto metrów. Wuj Prudent i Phil Evans pozostawali w kajucie, nie chcąc spotkać Robura, który paląc papierosa, przechadzał się po pokładzie sam, lub w towarzystwie Toma Turner’a. Połowa tylko maszyn była w ruchu, a i ta w zupełności wystarczała, do utrzymania „Albatrosa” w dolnych warstwach powietrza.

W tych warunkach załoga aerostatku miałaby dobrą sposobność zajęcia się rybołówstwem co, w każdym razie stworzyłoby pewną zmianę w jadłospisie, Na powierzchni morza ukazywały się jednak same tylko kaszaloty o żółtych brzuchach; długość ich dochodziła niekiedy do dwudziestu pięciu metrów. Były to pospolite na północnych morzach cetaceery, przed któremi czują lęk nawet zawodowi rybacy.

Można było jednak dla sportu spróbować zabić wieloryba czy to przy pomocy harpunu, czy nawet bomby eksplodującej, których duży zapas znajdował się na pokładzie „Albatrosa”.

Prawdopodobnie inżynier Robur chciał popisać się przed swoimi gośćmi, do czego zdolny jest jego latający statek to też zarządził polowanie.

Gdy na rufie statku rozległ się okrzyk: – Wieloryby! Wieloryby! – pospieszyli wuj Prudent i Phil Evans na pokład. Uczynili to głównie pod wpływem myśli, że gdzieś w pobliżu znajduje się jakiś statek wielorybniczy. W tym wypadku obaj byli zdecydowani rzucić się w morze aby dostać się na statek rybacki.

Tymczasem cala załoga stała w pogotowiu na pokładzie i czekała na dalsze rozkazy.

– Czy mamy zacząć, master Robur? – zapytał sternik Tom Turner.

– Tak, Tomie – odpowiedział inżynier.

W hali maszyn stali tymczasem pomocnicy mechaników gotowi wykonać każdy rozkaz jaki zostanie przesłany z pokładu. „Albatros” opuścił się jeszcze niżej i szybował nad powierzchnią morza na wysokości zaledwie pięćdziesięciu metrów.

Jak jednak przekonali się zaraz obaj koledzy klubowi nigdzie w pobliżu nie było okrętu, nie było też żadnego wybrzeża do którego mogliby dopłynąć o ileby ich przedtem naturalnie nie pochwycił Robur.

Wielka ilość wodotrysków zdradzała obecność wielorybów, wypływających dla zaczerpnięcia powietrza na powierzchnię morza.

Tom Turner z jednym jeszcze członkiem załogi zajął stanowisko na przednim pokładzie sterowca, mając pod ręką bombę kalifornijskiego wyrobu w kształcie puszki. Robur stojąc w budce sternika dał prawą ręką znak mechanikowi, a lewą sternikowi jak mają manewrować sterowcem.

– Wieloryb!… Wieloryb! – zawołał jeszcze raz Tom Turner.

Rzeczywiście, na powierzchni morza ukazał się grzbiet cetaccer’a, długi na cztery długości kabla.

Albatros” rzucił się natychmiast w tym kierunku i w odległości niecałych sześćdziesięciu stóp stanął nieruchomo nad zwierzęciem.

W tym momencie rzucił w nie Tom Turner umocowaną na linie bombę. Suchy trzask i pocisk ugrzązł w ciele potwora, powodując w niem jeszcze jedną eksplozję naskutek której dwuramienny harpun wpił się w ciało ssaka.

– Baczność! – krzyknął Tom Turner.

Mimo złego usposobienia wuj Prudent i Phil Evans obserwowali z zainteresowaniem tę osobliwą grę.

Ciężko ranny wieloryb z taką siłą bił ogonem o powierzchnię morza, że strugi wody pryskały aż na pokład sterowca, potem zanurzył się tak głęboko, że trzeba było wkrótce popuścić liny, a kiedy wreszcie ukazał się znów na powierzchni morza, zaczął z największą szybkością biec w kierunku północnym.

Albatros”, wciąż trzymując na uwięzi wieloryba szybował z równą mu szybkością.

W ten sposób sterowiec posuwał się prawie pól godziny za wielorybem, w odległości niespełna sześciu mil; wreszcie, zauważono, że siły zaczynają opuszczać ssaka.

Na dany znak puszczono w ruch wszystkie maszyny i sterowiec wziąwszy odwrotny kierunek, oparł się osłabionemu wielorybowi.

W krótkim czasie znalazł się już aerostatek na wysokości zaledwie dwudziestu pięciu stóp nad morzem. Wieloryb wciąż jeszcze smagał powierzchnię wody ogonem z taką gwałtownością, że gęste strumienie wody opryskiwały pokład. Nagle wyprostował się i dał nurka z taką szybkością, że Tom Turner zaledwie miał czas popuścić liny.

'Robur the Conqueror' by Léon Benett 21

Albatros” znalazł się raptem tuż nad powierzchnią morza. W miejscu zniknięcia wieloryba utworzył się głęboki wir, a spienione fale przelewały się wprost przez pokład, tak jak przelewają się przez burtę okrętu, płynącego przeciw wiatrowi i przeciw falom.

Tom Turner jednym zamachem przeciął linę i oswobodzony nagle „Albatros” wzbił się wgórę.

W kilka minut później wieloryb wypłynął powtórnie na powierzchnię morza, ale tym razem już nieżywy. Nad bezwładnem cielskiem jego krążyła teraz cała chmara różnorakiego ptactwa.

Albatros” pozostawiając łasce losu martwe ciało wieloryba ruszył w dalszą drogę.

Następnego dnia tj. 17 czerwca ukazały się na dalekim horyzoncie kontury lądu. Był to półwysep Alaska i długi łańcuch Aleut.

Albatros” przelatywał nad skalną barjerą, rojącą się formalnie od psów morskich. Był to teren ekspansji towarzystwa amerykańsko-rosyjskiego, dla którego polowanie na jaskrawo czerwone zwierzęta, było świetnym interesem. Foki leżały nieskończenie długim szeregiem, jakby specjalnie poukładane na rzeź.

Dwa tysiące kilometrów, dzielące morze Berynga od Kamczatki, zrobił „Albatros” w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Wuj Prudent i Phil Evans nie znajdowali się w zbyt korzystnych warunkach, by urzeczywistnić swój plan ucieczki, gdyż na pustem wybrzeżu północnej Azji, tak jak na morzu, nie mogli liczyć na niczyją pomoc.

Według wszelkiego prawdopodobieństwa „Albatros” szybował w kierunku Japonji lub Chin. Chociaż kraje te nie były wówczas bezpiecznem schronieniem dla białego człowieka obaj dżentelmeni zdecydowani byli mimo wszystko wykorzystać najbliższe lądowanie i uciec.

Czy „Albatros” będzie jednak lądował? Nie jest przecież ptakiem, który wyczerpany osiada na ziemi, ani też balonem, który utrata gazu zmusza do opuszczenia się na ląd. Dostateczne zapasy żywności i paliwa i solidna budowa „Albatrosa”, nie budziły tego rodzaju nadzieji.

Po szybkim locie nad półwyspem Kamczatką, w czasie którego zaledwie można było zauważyć Petropawłowsk i wulkan Kluczew, znalazł się „Albatros” dnia 9 czerwca nad kanałem La Perouse, położonym między północnym krańcem Japonji a wyspą Sachalinem.

Gęsta mgła otaczająca ze wszystkich stron aerostatek była tak przesycona wilgocią, że wszyscy lotnicy byli przemoknięci do nitki. Trzeba było puścić w ruch propelery wznoszące „Albatros” w kierunku pionowym i wydostać się ponad zaporę z mgły, wysokości trzystu lub conajwyżej czterystu metrów. Uczyniwszy to „Albatros”, znalazł się w czystym lazurze nieba.

Tegoż dnia inżynier Robur, przechodząc koło wuja Prudenta i Phila Evansa, rzekł:

– Gdy żaglowiec lub parowiec dostanie się w warstwę gęstej mgły, musi płynąć przy akompanjamencie gwizdów lub syren. Musi zwolnić biegu, aby uniknąć zderzenia z innym okrętem. „Albatros” nie zna takich obaw. Cóż go mogą obchodzić mgły, gdy może się im wyrwać każdej chwili? Cały bezmiar powietrza należy do niego.

Nie czekając nawet na odpowiedź, poszedł dalej spokojnie puszczając kłęby dymu ze swej marynarskiej fajki.

– Wuju Prudent’ie – zagadnął Phil Evans – mam rzeczywiście wrażenie, że „Albatros” niczego się nie boi.

– Zobaczymy jeszcze! – odpowiedział prezydent Instytutu Weldona.

Mgła trwała z nadzwyczajnym uporem przez następne trzy dni, tj. 19, 20 i 21 czerwca. W tym czasie aerostatek lecąc ponad świętą górą Japonji Fusi-Yama, zmuszony był wznieść się jeszcze wyżej. Gdy wreszcie wydostali się z mgły, ujrzeli ogromne miasto, pełne pałaców, will, wieżyczek, ogrodów i parków. Nie patrząc nawet na nie, poznał je Robur po wyciu tysięcy psów, po wrzasku ptactwa, a przedewszystkiem po licznych trupach, które zaścielały ziemię.

Obaj koledzy klubowi znajdowali się właśnie na pokładzie sterowca, gdy nadszedł Robur.

– Nie widzę powodu, – rzekł – czemu miałbym taić przed wami, że miasto, które widzicie, nazywa się Yeddo i jest stolicą Japonji.

Wuj Prudent nie odpowiedział. Zawsze ilekroć znajdował się w obecności inżyniera, sapał, jakgdyby płucom jego brak było powietrza.

– Widok Yeddo jest naprawdę niezwykły.

– Mógłby być niezwykły… – poprawił Phil Evans.

– A jednak nie umywa się do widoku Pekinu – rzekł Robur. – Oto moje zdanie i będziecie to panowie mogli wkrótce sami ocenić.

Rzekłszy to, obrócił się na pięcie i poszedł do oddziału maszyn.

Albatros” lecący dotychczas w kierunku południowo wschodnim zmienił teraz swój kierunek o cztery kreski kompasu i szybował na wschód.

Przez noc mgła zapewnie opadła, pojawiły się natomiast pewne oznaki niedalekiego tajfunu, którego nadejście sygnalizował nieomylny barometr. Opary ulotniły się – ale na miedzianem prawie tle nieba, tłoczyły się wielkie chmury. Na przeciwległym krańcu widnokręgu żarzyły się formalnie karminowe smugi, wychodzące jakgdyby z ciemnobłękitnego tła nieba. Na północy niebo było zupełnie czyste i jasne.

Morze było spokojne, ale woda jego przy zachodzie słońca nabrała koloru ciemnego szkarłatu.

Na szczęście orkan szalał tylko na południu, a w tem miejscu, po za przepędzeniem mgły, nie miał żadnych następstw.

W przeciągu godziny przebyto przestrzeń cieśniny koreańskiej następnie cały półwysep tejże nazwy i gdy tajfun szalał na południowem wybrzeżu Chin, „Albatros” szybował nad morzem Żółtem, a 22 i 23 unosił się już nad golfem Petscheli; 24 leciał nad doliną Pei-Ho, aż wkońcu znalazł się nad stolicą niebieskiego państwa.

'Robur the Conqueror' by Léon Benett 23
'Robur the Conqueror' by Léon Benett 22

Obaj koledzy klubowi, jak przewidział Robur, przegięci przez balustradę pokładu, mogli dokładnie widzieć całe miasto, słynny mur dzielący gród słońca na część mandżurską i część chińską i dwanaście otaczających go przedmieść, szerokie ulice – aleje biegnące ku centrum miasta, świątynie, których żółte albo zielone dachy połyskiwały w zachodzącem słońcu, parki, otaczające domy mandarynów, żółte miasto wraz z pagodami, ogrodem cesarskim, sztucznemi jeziorami i górującą ponad wszystkiem górą węglową, a wreszcie czerwone miasto, tj. właściwy pałac cesarski ze swoją fantastyczną, wprost nie do pomyślenia, architekturą.

Właśnie w tym momencie zagrała pod „Albatrosem” jakaś niesamowita orkiestra; zdało się, jakby grał zespół anielskich harf. W powietrzu unosiły się setki latawców o przeróżnych kształtach; były one zrobione z papieru palmowego lub pergaminu, rozpiętego na cieniutkim bambusowym patyczku, który przy najlżejszym bodaj wiaterku wydawał ten oryginalny dźwięk, zbliżony do gry na organkach. Wszystkie dźwięki, zlane w jedno, czyniły nader melancholijne wrażenie.

Roburowi przyszła fantazja zniżenia się w sam środek fruwających latawców i za chwilę „Albatros” płynął wśród otaczających go dźwięków.

Nagle między ludnością powstało jakieś nadzwyczajne podniecenie. Ze wszystkich stron rozlegały się dźwięki bębna tam-tam i innych obrzydliwych instrumentów orkiestry chińskiej, padały strzały; chciano widocznie zniszczyć „Albatrosa”, Ludzie czytający w gwiazdach poznali dzisiaj, że jest to właśnie latająca maszyna, która narobiła tyle niepokoju w całym naukowym świecie, lud natomiast, nie wyłączając czteroguzikowego mandaryna, miał go za jakiegoś apokaliptycznego potwora, który ukazał się na niebie Buddy.

Na pokładzie „Albatrosa” nikt nie troszczył się o te przyziemne wrzaski. Tymczasem właściciele latawców zaczęli je ściągać, a co płochliwsi przecinać nici utrzymujące latawce w powietrzu. Lekkie zabaweczki, ściągane nadół, wydawały jeszcze głośniejsze dźwięki, albo też po przecięciu nitki spadały jak postrzelone ptaki, wygłaszając swój ostatni śpiew.

Wtem ponad stolicą zabrzmiała potężna fanfara trąby Toma Turner’a i zagłuszyła ostatnie dźwięki latawców, ale mimo wszystko nie zakończyła strzelaniny. Gdy nakoniec jedna kula przeleciała tuż pod pokładem „Albatrosa”, aerostatek wzbił się wyżej i poszybował w kierunku południowym,

W ciągu następnego dnia nie zaszło nic takiego co by mogło być pożyteczne dla więźniów. Kierunek aerostatku pozostał niezmiennie południowo zachodni; „Albatros” zbliżał się do Hindostanu. W niespełna dziesięć godzin lotu od Pekinu wuj Prudent i Phil Evans dojrzeli na granicy Chen-Si część muru chińskiego. A potem lecieli nad górą Bung, nad doliną Wany-Ho i wreszcie w miejscu, gdzie dolina ta styka się z Tybetem, przelecieli granicę chińskiego cesarstwa.

Sam Tybet tworzy pozbawioną wszelkiej roślinności wyżynę, gdzieniegdzie pokrytą szczytami górskiemi, przepaściami i poprzeżynaną strumieniami, biorącemi swój początek z lodowców.

Opadły na 450 milimetrów barometr wskazywał cztery tysiące metrów wysokości. Na tej wysokości, mimo panującego na powierzchni ziemi lata, obaj koledzy odczuwali tak znaczne oziębienie, że mając do dyspozycji ciepłe pledy i derki, woleli schronić się do rufy.

Rozumie się samo przez się, że aby utrzymać aerostatek w tak rozrzedzonem powietrzu, jakie jest na tej wysokości, trzeba było zwiększyć szybkość maszyn do maximum. Te ostatnie pracowały jednak tak wyśmienicie, że pasażerowie odczuwali zaledwie lekkie drżenie aerostatku.

Owego dnia zobaczono Garlok, miasto położone w północnej części Tybetu, stolicę prowincji Gavikhorsum. „Albatros” przeleciał nad niem na wysokości gołębia pocztowego.

27 czerwca wuj Prudent i Phil Evans ujrzeli olbrzymią przeszkodę w postaci niebosiężnych gór pokrytych lodowcami, zagradzających widnokrąg.

Stojąc oparci o przednią część rufy, by móc wytrzymać silny napór powietrza, wywołanego szybkim lotem aerostatku, podziwiali te kolosalne góry, zdające się biegnąć naprzeciw nich.

– Niebosiężne Himalaje! – odezwał się Phil Evans – Robur okrąży prawdopodobnie niższą ich część, omijając Indje.

– Tem gorzej dla nas – odpowiedział wuj Prudent – w tym ogromnym kraju, mielibyśmy pewną sposobność do ucieczki.

– Gdyby przynajmniej chciał lecieć nad Birmą na wschodzie, albo nad Nepalem na zachodzie.

– Mógłbym się założyć, że tędy właśnie będzie leciał.

– Bardzo być może, rozległ się jakiś głos za nimi.

Następnego dnia tj. 28 czerwca znajdował się „Albatros” ponad prowincją Zvang, nawprost olbrzymich gór. Z drugiej strony Himalajów leżało państwo Nepal. Idąc do Indji do strony północnej, zamykają drogę trzy pasma górskie. Dwa z nich, północne, pośród których zmuszony był przedzierać się „Albatros”, są pierwszemi stopniami granicznego wału centralnej Azji. Kuen-Lun a po nim Karakorum tworzą najpierw ową podłużną i równolegle z Himalajami biegnącą dolinę, w tej mniej więcej odległości, w której rozwidlają się rzeki Bramaputra na wschodzie i Indus na zachodzie.

Co za cudowny widok! Znajduje się tutaj przeszło dwieście szczytów, z których piętnaście ma dwadzieścia pięć tysięcy stóp wysokości. Przed „Albatrosem” wznosił się szczyt Mont Everest, wysoki na osiem tysięcy osiemset czterdzieści metrów, po prawej stronie jego Dawalaghiri, liczący osiem tysięcy dwieście metrów; a po lewej Kinahanjunga – osiem tysięcy pięćset dziewięćdziesiąt dwa metry, zajmujący według ostatnio poczynionych pomiarów drugie miejsce po Mont Evereście.

Robur nie miał prawdopodobnie zamiaru przelatywać nad temi szczytami. Nie ulegało wątpliwości, że musiał znać przesmyki gór Himalaja, a między innemi także przesmyk Ibi-Yamin, który bracia Schlagintweit przekroczyli w r. 1856 na wysokości sześciu tysięcy ośmiuset metrów; przynajmniej w tę właśnie stronę leciał aerostatek.

Nadeszły teraz godziny pełne niepokoju, choć bowiem powietrze nie było jeszcze tak dalece rzadkie, by trzeba było się uciec do specjalnych aparatów, wytwarzających tlen, konieczny do napełnienia kabin, to jednakże samo zimno było bardzo ciężkie do zniesienia.

Robur, owinięty w płaszcz, stojąc na przedniej części pokładu, sam osobiście kierował lotem aerostatku. Tom Turner silną dłonią trzymał koło steru. Maszynista zwracał baczną uwagę na baterje, w których kwasy szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie obawiały się zamarznięcia. Wprawiane w najszybszy pęd propelery wydawały coraz ostrzejszy turkot, słyszalny zupełnie dokładnie mimo rozrzedzonego powietrza. Barometr, spadł do dwustu dziewięćdziesięciu milimetrów i wskazywał wysokość siedmiu tysięcy metrów.

'Robur the Conqueror' by Léon Benett 24

Jakże cudownym dla oka był ten chaos porozrzucanych szczytów górskich. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, same lśniące bielą turnie, żadnego jeziora – olbrzymie, połyskujące lodowce, sięgające dziesięciu tysięcy stóp wysokości. Nie było tu trawy, ani tych przepięknych cedrów i jodeł, rosnących u podnóża stoków górskich; ani tych gigantycznych ljan, splatających i przerzucających się z drzewa na drzewo. Żadnej zwierzyny – ani dzikich koni, ani yaków lub tybetańskich wołów; gdzieniegdzie tylko jakaś gazela, która zabłąkała się na tym pustkowiu, – żadnego ptaka, oprócz jednej jedynej pary kondorów.

Po przeleceniu tej przełączy „Albatros” zaczął się zpowrotem opuszczać na dół, a pasażerowie jego mieli teraz przed oczami olbrzymie zalesione stoki górskie i gęste lasy, które szerokim łukiem rozciągały się przed nimi.

Robur podszedł do swoich gości i odezwał się do nich uprzejmie:

– Oto Indje, moi panowie!

Advertisement