Ogród Petenery
Advertisement
Rozdział IV Kłopoty Chińczyka w Chinach
Rozdział V
Juliusz Verne
Rozdział VI
Uwaga! Tekst wydano w 1880 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!

(W którym Le-U otrzymuje list, którego wolałaby nie otrzymać).


Nie ma jeszcze listu do mnie?

– Nie ma, proszę pani.

– Ach, jakże mi ten czas wydaje się długi, stara matko.

Tak po dziesiąty już raz dnia dzisiejszego mówiła prześliczna Leu, spoczywając w swym buduarze przy ulicy Sza-Ku w Pekinie. „Starą matką,” do której mówiła, nazywając ją tym wyrazem, którym się zazwyczaj nazywa w Chinach służebne poważniejszego już wieku, była zrzędliwa i wielce nieprzyjemna panna Nan.

Leu wyszła za mąż w ośmnastym roku życia za uczonego pierwszego stopnia, który należał do współpracowników sławnego dzieła Sse-Ku-Tsuan-Szu.[1] Mędrzec ten był dwa razy od niej starszy i zmarł we trzy lata po zawarciu tego niestosownego małżeństwa.

Młoda wdowa znalazła się tedy samotna w świecie, nie mając jeszcze spełna lat dwadzieścia i jeden. Kin-Fo ujrzał ją, będąc w Pekinie właśnie w tej porze. Wan znający ją dawniej, zwrócił uwagę swego obojętnego na wszystko ucznia na tę milutką osobę. Kin-Fo zwolna oswoił się z myślą zmiany sposobu życia przez pojęcie w małżeństwo młodej wdówki. Leu nie okazała się głuchą na uczynione jej oświadczenie. I oto ku wielkiemu zadowoleniu Wana miało być zawarte małżeństwo zaraz, skoro Kin-Fo załatwiwszy niezbędne sprawy w Szanghaju, przybędzie do Pekinu.

Nie ma zwyczaju w cesarstwie niebieskiem, aby wdowy wychodziły powtórnie za mąż, nie przez to, aby sobie tego nie życzyły, podobnie jak i wdowy Zachodu, ale po prostu dla tego, że nie znajdują nikogo, coby rad życzeniom ich za dosyć uczynić. Kin-Fo wprawdzie czynił wyjątek, ale też Kin-Fo był jak wiemy oryginałem. Leu wyszedłszy powtórnie za mąż, utraciłaby wprawdzie prawo przechodzenia po pod pae-lu, t.j. łukiem pomnikowym, który cesarz każe czasami stawiać na cześć kobiet, które się wsławiły wiernością pamięci zmarłych swych mężów, jak wdowa Sung, co nie chciała przez całe życie odstąpić na krok grobu mężowskiego, jak wdowa Kan-Kian, która po śmierci męża z żalu rękę sobie ucięła, jak wdowa Jen-Czian, która na znak żałoby po mężu oszpeciła się straszliwie. Leu wszakże była tego zdania, że można lepiej skorzystać ze swych latek dwudziestu. Postanowiła przyjąć na siebie znowu owe jarzmo posłuszeństwa, które w gronie chińskiej rodziny stanowi cały żywot niewieści, zrzec się gadania o rzeczach pozadomowych, stosować się do prawideł księgi Li-Nu o cnotach domowych i księgi Nei-sto-pien o obowiązkach stanu małżeńskiego, odzyskać wreszcie to znaczenie, jakiego doznaje mężatka, nie będąca w sferach wyższych, bynajmniej niewolnicą, jak powszechnie mniemają. Leu rozumna, wykształcona, pojmująca jakie miała zająć stanowisko w życiu znudzonego bogacza, przejęta chęcią dowieść mu, że szczęście może tu istnieć na ziemi, rada oczekiwała swojego nowego losu.

Nieboszczyk uczony umierając pozostawił żonie dostateczny, acz mierny majątek. Urządzenie domu przy ulicy Sza-Ku było tedy skromne. Nieznośna Nan składała cały jej dwór, lecz Le u przyswoiła się zdawna do jej nieznośnego sposobu zachowania się którem odznacza się nie tylko służba cesarstwa kwiatów.

Młoda wdowa przesiadywała najczęściej w swym buduarze. Byłby on bardzo skromnie urządzony, gdyby nie bogate dary, które od dwóch miesięcy przybywały z Szanghaju. Kilka pięknych obrazów zdobiło ściany, między niemi arcydzieło starego mistrza Hwan Tse Nien, które musiałoby zwrócić uwagę każdego znawcy, w pośród akwareli szczerze chińskich, z końmi zielonemi, psami fioletowemi a drzewami niebieskiemi, pędzla któregoś z artystów nowoczesnych. Na jednym stole rozłożone były jak wielkie motyle o różnobarwnych skrzydłach wachlarze sławnej szkoły Swatowa. Z wazy porcelanowej, na górze zawieszonej, spadały girlandy kwiatów sztucznych, misternie robionych, spółzawodniczących o lepsze pięknością i świeżością barw z białemi nenufarami, żółtą chryzantyną i różowemi liljami japońskiemi, ścielącemi się po kunsztownie rzeźbionych drewnianych etażerach. Zawieszone w oknach lekkie maty z bambusowego włókna, oświetlały łagodnie wnętrze komnaty, przepuszczając jakby przez sito promienie słoneczne. Przepyszny ekran z piór krogulczych, których plamy kunsztownie ułożone tworzyły postać tego ptaka, co w cesarstwie kwiatów jest godłem piękności, dwie klatki mające kształt pagody, prawdziwy kalejdoskop najświetniejszych ptaków indyjskich i tysiące podobnych przedmiotów upominkowych, zwracających myśl ku nieobecnemu, składały przyozdobienie tej niewieściej komnaty.

– Nie ma jeszcze listów, Nano!

– Nie ma jeszcze.

Czarowna to była kobieta ta Le-u. Piękna nawet dla europejczyka, bo miała białą, a nie żółtą cerę; oczy jej zaledwo trochę podnosiły się ukośnie ku skroniom, włosy czarne, ozdobione kilku kwiatami brzoskwiniowemi, upiętemi iglicami z zielonego jaspisu, zęby małe a białe, rzęsy zaledwie troszeczkę czarnym tuszem pociągnięte. Nie kładła na twarz ni bielidła hiszpańskiego, jak to czynią wszystkie piękności niebieskiego cesarstwa, ani pociągała karminem dolnej wargi, nie rysowała prostopadłej kreski pomiędzy oczami i nie używała wcale onych przeróżnych pięknideł, na które dwór chiński wydaje corocznie dziesięć miljonów zapeków. Młoda wdowa nie potrzebowała sztucznych środków. Mało wychodziła z domu swego przy ulicy Sza-Ku, a zatem mogła się obejść bez tej maski, którą każda Chinka uważa za konieczną wychodząc pomiędzy ludzi.

Ubiór Leu był, jak można sobie tylko wyobrazić, prosty a ozdobny. Miała na sobie długą suknię o czterech fałdach, bramowaną szerokim galonem haftowanym; pod suknią spódniczkę gładką, napierśnik ozdobiony szutasem z filigranowego złota, pantalony upięte do pasa, a u stóp podwiązane jedwabnym nankinem piękne pantofelki, wyszywane perłami. Czegoż więcej potrzeba, aby młodą wdowę uczynić czarującą, skoro jeszcze dodamy, że miała rączkę maluchną i że swe paznogcie długie i różowe utrzymywała starannie w małych srebrnych naparstkach, nadzwyczaj kunsztownie rzeźbionych.

A nóżki? Nóżki miała maluchne, nie skutkiem tego barbarzyńskiego zwyczaju przybierania przymusowo kształtów naturalnych, który to zwyczaj szczęściem już się zwolna zatraca, lecz ponieważ tak ją już sama stworzyła przyroda. Barbarzyńska owa moda trwa już od siedmiu set lat, a wprowadziła ją podobnoś jakaś księżniczka kulawa. Robi się to po prostu tak, że palce podwijają się i krępują pod podeszwą, podczas gdy pięta pozostaje zupełnie swobodną. Zmienia to z czasem całą stopę w rodzaj pnia stożkowego, przeszkadza chodzeniu, usposabia do bezkrwistości i nie da się nawet wytłumaczyć, jakby mniemać można, zazdrością małżonków. To też znika coraz bardziej z dniem każdym od czasu podboju tatarskiego. Obecnie na dziesięć kobiet chińskich nie da się naliczyć trzy, któreby z dzieciństwa przechodziły tę boleśną operację, która defigurację stopy za sobą pociąga.

– Niepodobna aby listu dziś nie było. Dowiedz-no się jeszcze stara matko, rzekła znów po niejakim czasie Le-u.

'Tribulations of a Chinaman in China' by Léon Benett 12

– Już się dowiadywałam, odrzekła wcale szorstko panna Nan i wyszła mrucząc z pokoju.

Leu chciała się zająć pracą, aby się rozerwać. Przy niej myślała także o Kin-Fu – dla niego bowiem haftowała parę materjalnych trzewików. Jest to jedyna praca, pozostawiona kobiecie w społeczeństwie chińskiem, wszelkich stanów. Ale robota nawet z rąk wypadła rozmarzonej i niecierpliwej wdówce. Wstała, wyjęła z bombonierki parę pastelków, które zgryzła białemi ząbkami, potem otworzyła książkę Nu-szun, ów kodeks postępowania uczciwych mężatek, który każda z nich nieustannie odczytywać powinna.

„Jako wiosna jest porą sprzyjającą pracy, podobnież ranek jest najpomyślniejszą dnia porą.”

„Wstawaj rano. Nie oddawaj się zbyt długo słodyczom snu.”

„Pielęgnuj morwy i konopie.”

„Przędź pilnie jedwab i bawełnę.”

„Cnotą kobiety jest pracowitość i oszczędność.”

„Sąsiedzi chwali cię będą…”

Książka wnet się zamknęła. Rozmarzona Leu nie wiedziała nawet co czyta.

– Gdzie on jest teraz? – zapytywała sama siebie. Miał być w Kantonie. – Czy wrócił już z Szanghaju? Czy szczęśliwie przebył morze? Oby bogini Ku-a-nina czuwała nad nim!

Tak mówiła sobie niespokojna młoda niewiasta. Wtem spojrzała przypadkiem na stół okryty kobiercem, artystycznie zszytym z tysiąca małych kawałeczków materji, rodzaj mozaiki jedwabnej wedle mody portugalskiej, wyobrażającej kaczkę mandaryńską z kaczętami, godło wierności u Chińczyków. Następnie zbliżyła się do żardynjerki i zerwała pierwszy lepszy kwiat, który jej wpadł w ręce.

– Ach! – zawołała to nie zielony kwiat wiosny, młodości i wesela. To żółta chryzantyna, godło jesieni i smutku.

I żałość objęła jej myśli, której napróżno oprzeć się chciała. Chwyciła lutnię – przebiegła palcami po strunach, i cicho zanuciła pierwsze słowa piosnki „zaręczonych”, lecz nie była w stanie dokończyć.

– Dawniej, myślała, listy jego nie spóźniały się. Czytałam jej rozczulona. Lub też miasto onych głosek, co się jedynie oczom przedstawiały moim, słyszałam nawet własny głos jego, jak gdyby on sam był przy mnie.

I Le-u zwróciła oczy na fonograf ustawiony na gerydonie, zupełnie taki sam, jaki widzieliśmy u Kin-Foa w Szanghaju. Oboje mogli tym sposobem słyszeć się wzajemnie pomimo dzielącej ich odległości. Ale od kilku dni już milczał fonograf i nie powtarzał myśli dalekiego kochanka.

Wtem weszła stara.

– Oto jest list, rzekła.

I wyszła, pozostawiwszy Le-u list ze znakiem pocztowym Szanghajskim.

Uśmiech zabłysnął na ustach Le-u. Oczy jej żywym zapromieniły blaskiem. Rozdarła kopertę szybko, nie oglądnąwszy jej przedtem wcale, jak zazwyczaj czyniła.

W kopercie nie było listu pisanego, ale papier poznaczony żłobionemi linijkami, który włożony do fonografu powtarza wszystkie brzmienia ludzkiego głosu.

– Ach! to jeszcze lepiej, zawołała radośnie Le-u. Usłyszę jego samego mówiącego!

'Tribulations of a Chinaman in China' by Léon Benett 13

I włożyła szybko papier do fonografu, którego przyrząd zegarowy w ruch puszczony, wypowiedział do pochylonej nad nim Le-u, następujące słowa, dobrze jej znanym głosem:

„Moja mała siostrzyczko! Jestem zrujnowany. Bogactwa moje rozwiały się jak wiatr rozwiewa pożółkłe liście jesieni. Sam w nędzy nie chcę nikogo pogrążać w nędzy. Zapomnij o tym, którego dziesięć tysięcy nieszczęść ugodziło.

Twój zrozpaczony Kin-Fo.”

Jakiż cios dla biednej kobiety! Przed nią już tylko życie pełne goryczy, gorsze od gorżkiej gencjany. Wiatr złoty unosił jej ostatnie nadzieje, wraz z bogactwami kochanka. Czyliż Kin-Fo miałby ją przestać kochać? Miałżeby nie pojmować innego szczęścia, jak tylko w bogactwie? O! Biedna Leu! Była podobną w tej chwili do papierowego orła, spadającego na ziemię, gdy się nie urwie.

Nan, zawołana, weszła do pokoju, wzruszyła ramionami i ułożyła panią do łóżka. A chociaż było to łoże i miękkie i ogrzane, o! jakże wydało się niewygodnem i zimnem biednej Leu! Jak strasznie długie wydały jej się pięć pór owej bezsennie spędzonej nocy!




Przypis

  1. Dzieło to rozpoczęte w roku 1773 ma się składać ze 160.000 tomów i doprowadzone jest dopiero do 78.832 tomu.
Advertisement