Ogród Petenery
Advertisement

V Jangada • Część II • Rozdział VI • Juliusz Verne VII
V Jangada
Część II
Rozdział VI
Juliusz Verne
VII
Uwaga! Tekst wydano w w latach 1881-1882. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


VI.


Ostatni cios.


Podczas badania Joama Dacosta, Manuel zawiadomił Jakitę, iż ona i dzieci więźnia będą mogły widzieć się z nim dziś jeszcze, po czwartej po południu.

Jakita od wczoraj nie opuszczała swego pokoju; Mina i Lina ciągle były przy niej; z gorączkową niecierpliwością oczekiwała chwili w której będzie dopuszczoną do męża. Czy jako Jakita Garral, czy jako Jakita Dacosta zawsze znajdzie on w niej kochającą, pełną bezgranicznego poświęcenia towarzyszkę życia.

Około jedenastej rano tegoż dnia, Benito zbliżył się do Manuela i Fragosa, rozmawiających na przodzie jangady.

— Manuelu, rzekł, mam prośbę do ciebie.

— Czego żądasz?

— I do ciebie, Fragoso.

— Jestem na rozkazy, odrzekł tenże.

— O cóż chodzi, kochany Benito, zapytał Manuel wpatrując się w przyjaciela, którego cała postać zwiastowała niezłomne postanowienie.

— Wszak wierzycie niezachwianie w niewinność mego Ojca? zapytał Benito.

— A! zawołał Fragoso, czyżby można powątpiewać o niej!... prędzej uwierzyłbym że sam popełniłem tę zbrodnię.

— Trzeba więc dziś jeszcze wykonać zamiar jaki powziąłem wczoraj, rzekł Benito.

— Odszukać Torresa, odrzekł Manuel.

— Tak, aby go wybadać jakim sposobem dowiedział się o tajemnicy i miejscu schronienia mego ojca. Jest w tem wszystkiem coś niepojętego. Gdzie i kiedy mógł znać Ojca, który od tylu lat nie opuszczał Iquitos, a Torres nie ma więcej jak lat trzydzieści? Muszę się tego dowiedzieć dziś jeszcze lub biada mu!... Proszę więc abyście zaraz udali się ze mną dla odszukania Torresa — nie zostawiajmy mu czasu do opuszczenia Manao.

Wszyscy trzej tedy wylądowali na wybrzeże i zwrócili się ku miastu.

Manao nie było tak wielkiem miastem aby nie można było odbyć poszukiwań w przeciągu kilku godzin. Jeźli okaże się potrzeba, chodzić będą od domu do domu, najpierw jednak zwrócą się do hoteli i zajazdów w których awanturnik mógłby się ukrywać. Zapewne były leśny kapitan nie podał swego nazwiska, gdyż może osobiste powody kazały mu ukrywać się przed policyą — potrafią go jednak wynaleźć, jeźli tylko nie opuścił Manao. Nie zwracali się do policyi, domyślając się, jak też było w istocie, że denuncyacya była bezimienną.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 55

Już od godziny przebiegali miasto we wszystkich kierunkach, wypytując się właścicieli hoteli, zajazdów, szynków a nawet napotykanych przechodniów, czy nie spotkali gdzie człowieka którego opisywali jak najdokładniej: daremnie, nikt go nie widział.

Zaledwie Manuel zdołał uspokoić nieco rozgorączkowanego Benita, który postanowił sobie bądź co bądź odszukać Torresa. Nareszcie szczęśliwym trafem wskazano Fragosowi ślad awanturnika.

Zaszedł do pewnego zajazdu przy którejś ubocznej uliczce, tam zapytał o Torresa i podał jego rysopis: odpowiedziano mu że stoi tam od wczoraj.

— Czy nocował w zajeździe?

— Tak, odrzekł właściciel.

— A czy jest teraz u siebie?

— Nie ma; wyszedł niedawno.

— Czy zapłacił należność, jak się to robi opuszczając zajazd?

— Nie, wyszedł przed godziną i zapewne wróci na obiad.

— Czy nie wiecie w którą udał się stronę?

— Widziałem że zwrócił się ku wybrzeżom Amazonki, odrzekł ktoś ze służby.

Fragoso pobiegł zawiadomić o tem Benita i Manuela i razem pobiegli we wskazaną stronę. O tej porze równina była pusta i daleko wzrokiem sięgnąć można było; szli wybrzeżem milcząc i oglądając się na wszystkie strony, ale minęło trzy kwandranse a Torresa nigdzie nie dojrzeli. Parę razy spotkali Indyan pracujących na roli i nareszcie jeden , z nich powiedział im że ktoś podobny do opisanego przez nich człowieka, udał się w stronę gdzie Amazonka łączy się z Rio-Negro.

Benito tak prędko biegł do wskazanego miejsca, iż towarzysze zaledwie podążać za nim zdołali: nareszcie znikł im z oczu.

— Spieszmy się, zawołał Manuel, nie powinniśmy ani na chwilę zostawić go samego.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 56

Zaczęli biedź co tchu: wtem krzyk rozległ się w powietrzu. Czyżby Benito napotkał nareszcie Torresa? Wytężywszy wzrok ujrzeli dwóch mężczyzn stojących naprzeciw siebie: byli to Benito i Torres. W jednej chwili stanęli obok nich.

Pomimo gorączkowej niecierpliwości, Benito umiał zapanować nad sobą spotkawszy Torresa — wiedział że teraz tenże wymknąć mu się nie zdoła.

Parę minut patrzeli na siebie nie wymówiwszy ani słowa; Torres pierwszy przerwał milczenie.

— A! pan Benito Garral, rzekł przedrwiwając.

— Nie, Benito Dacosta, odrzekł młodzieniec.

— Prawda, prawda, Benito Dacosta w towarzystwie pana Manuela Valdez i przyjaciela mego Fragosa.

Fragoso nazwę tę z ust Torresa uważał sobie za tak wielką zniewagę iż chciał rzucić się na niego: powstrzymał go Benito.

— Cóż cię znów napadło! zawołał Torres cofając się kilka kroków, widzę że trzeba mi miéć się na ostrożności.

I powiedziawszy to wyjął z ponszo manchettę, rodzaj wielkiego noża, stanowiącego broń zaczepną lub odporną, z którą żaden Brazylijczyk nigdy się nie rozstaje.

— Szukam cię właśnie, Torresie, rzekł Benito, nie zastraszony bynajmniej wyzywającą jego postawą.

— Nie zginąłem przecie, żeby mnie szukać trzeba było, odrzekł Torres; jakiż jest cel tego szukania?

— Aby się dowiedziéć zkąd i co możesz wiedziéć o przeszłości mego ojca.

— Doprawdy? rzekł z ironicznym uśmiechem.

— Chcę abyś mi powiedział jak mogłeś poznać go pod przybranem nazwiskiem, w jakim celu włóczyłeś się w pobliżu naszej fazendy w lasach Iquitos, a następnie czekałeś na nas w Tabatinga?

— Tylko to? Ależ zdaje mi się że to rzecz bardzo jasna, odrzekł przedrwiwając. Chciałem zobaczyć się z twoim Ojcem, młodzieńcze, a z Tabatinga popłynąć jangadą, aby zrobić mu bardzo zrozumiałą propozycyą, której nie powinien był odrzucać...

Usłyszawszy to, Manuel pobladł i z zaiskrzonym wzrokiem rzucił się ku niemu, ale Benito pragnąc wyczerpać wszelkie środki pojednawcze, powstrzymał go mówiąc:

— Cierpliwości, Manuelu, bierz przykład ze mnie, a zwracając się do Torresa, dodał:

— Wiem to dobrze dlaczego chciałeś dostać się na jangadę; posiadając tajemnicę która zapewne w innym celu powierzoną ci została, chciałeś wyzyskać ją szachersko: ale nie o to mi teraz chodzi?

— A o cóż takiego?

— Chcę wiedzieć jakim sposobem poznałeś Joama Dacosta w fazenderze z Iquitos?

— A to już moja rzecz, odrzekł Torres, i nie widzę potrzeby z tego się tłomaczyć; to naj główniej sza źe nie omyliłem się bynajmniej skoro wskazałem go jako rzeczywistego sprawcę zbrodni spełnionej w Tijuko.

— Musisz powiedziéć mi!... krzyknął Benito, zaczynając tracić moc nad sobą.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 57

— Nic nie muszę i nic nie powiem, odrzekł Torres. Ha! Joam Dacosta odrzucił pogardliwie moją prośbę, nie chciał abym został członkiem jego rodziny... otóż teraz, gdy wykryła się jego tajemnica, gdy został uwięziony, ja znowu nie chciałbym łączyć się z jego rodziną, z rodziną złodzieja i zabójcy, skazańca którego czeka szubienica!

— Nędzniku! krzyknął z największem oburzeniem Benito, broń się!... i wyjął z za pasa manszettę.

Bezwiednym ruchem Manuel i Fragoso pochwycili także za noże.

— Trzech przeciw jednemu! zawołał Torres.

— Nie! odparł Benito skinąwszy na towarzyszy, jeden przeciw jednemu!

— No! myślałem że syn zabójcy nie cofnie się przed zabójstwem.

— Broń się nikczemniku, krzyknął Benito, lub zabiję cię jak psa wściekłego!

— Pamiętaj tylko że psy wściekłe śmiertelne zadają rany! krzyknął Torres.

I stanął w zaczepnej pozycyi, z manchettą skierowaną ku przeciwnikowi.

Benito cofnął się o parę kroków.

— Torresie, rzekł odzyskując zimną krew, byłeś gościem i jadłeś chleb mojego Ojca, zdradziłeś go i groziłeś mu, a nareszcie zaskarżyłeś wiedząc że jest niewinny, Bóg karze takich nikczemników, zginiesz z mojej ręki!

Na ustach Torresa pojawił się jak najpogardliwszy uśmiech. Może w umyśle jego powstała myśl przelotna aby nie dopuścić walki. Ze słów Benita zrozumiał, że Joam Dacosta nie mówił synowi o dokumencie udowodniającym jego niewinność; oznajmiając że go posiada, mógł w jednej chwili rozbroić młodzieńca. Ale najpierw chciał czekać do ostatniej chwili, aby za dostarczenie materyalnego dowodu niewinności Joama Dacosta większą wyzyskać summę, a powtóre taką czuł teraz nienawiść do całej rodziny iż uśmiechała mu się sama myśl zadania jej tak strasznego ciosu, gdyż ani wątpił, że wyjdzie zwycięzcą z walki. Liczył ślepo na swoją wprawę robienia manchettą, którą posługiwał się tak często, na swoją siłę i zręczność. Awanturnik był w sile wieku, Benito miał zaledwie dwudziesty rok, wszystko więc zapowiadało mu przewagę.

Starszy o lat parę Manuel, nalegał koniecznie na Benita aby dozwolił mu zająć jego miejsce.

— Nie, kochany Manuelu, odrzekł stanowczo młodzieniec, moim jest obowiązkiem pomścić mojego Ojca, ty będziesz moim świadkiem, jak tego wymagają przyjęte zasady. A zwracając się do Fragosa, dodał: ty, Fragoso, będziesz świadkiem tego człowieka.

— Niech i tak będzie, skoro taka jest wola wasza, ale co do mnie, zabiłbym go bez wszelkich ceremonii, jak szkodliwego dzikiego zwierza.

Miejsce na którem walka miała się stoczyć było to urwiste wybrzeże, mające może 40 kroków szerokości, wyniesione o piętnaście stóp nad poziom Amazonki; było ono ścięte zupełnie prostopadle, u stóp jego wody toczyły spokojnie swe fale. Gdyby któremuś z zapaśników osunęła się noga, znalazłby niezawodną śmierć w otchłaniach wód.

Na dany znak przez Manuela, Torres i Benito postąpili ku sobie.

Benito odzyskał w zupełności zimną krew i moc nad sobą, czując w jak świętej walczy sprawie, ufał Bogu i był spokojny; Torres przeciwnie, jakkolwiek zatwardziały złoczyńca, nie mógł nie czuć pewnych wyrzutów sumienia, oddziaływających na pewność jego ręki i wzroku.

Gdy już doszli do siebie, pierwszy cios wymierzył Benito, ale Torres go odparł; oba cofnęli się i natychmiast prawie znów zbliżyli ku sobie, tak blizko iż lewemi rękami pochwycili się za ramiona. Torres, silniejszy i wytrawniejszy, wymierzył bowiem cios którego Benito nie zdołał zupełnie uniknąć; niebawem plama krwi wystąpiła na jego ponszo. Zamierzył się jednak zręcznie, i lekko zranił Torresa w rękę.

Długo nacierali na siebie bez widocznej przewagi. Milczący Benito co chwila patrzył w oczy Torresa, a te spojrzenia jego jakby ostrze sztyletu zdawały się zagłębiać w sercu awanturnika. Torres też widocznie zaczynał tracić cechującą go pewność siebie; zaczynał cofać się nieco jakby popychany prawicą nieubłaganej sprawiedliwości, skłonnej bronić raczej życia syna walczącego z denuncyantem jego niewinnego Ojca, niż nikczemnika korzystającego niecnie z cudzego nieszczęścia.

Torres uczuł zawrót głowy; nie nacierał już ale odpierał tylko zadawane sobie ciosy. Zrozumiał niebezpieczeństwo, chciał odzyskać utraconą powagę, ale w oczach mu się zaćmiło. Benito ugodził go w piersi, ale koniec manchetty usunął się natrafiwszy na jakiś twardy przedmiot ukryty pod ubraniem Torresa. Cios odporny wymierzony przez Torresa chybił; Benito nacierał coraz goręcej: przeciwnik znów o krok cofnąć się musiał; czując się zgubionym chciał krzyknąć chciał wołać że życie Joama Dacosta zależało od jego życia... zbrakło mu czasu...

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 58

Benito wymierzył raz tak trafny iż w samo serce ugodził awanturnika; Torres padł na wznak, zabrakło mu gruntu pod nogami i spadł z wybrzeża. Chwycił się rękami za nadbrzeżną trzcinę, ale nie zdołał się zatrzymać i znikł w głębinach wód.

Benito wsparł głowę na ramieniu Manuela; Fragoso ujął jego dłonie. Chcieli opatrzéć lekką jego ranę, nie zezwolił na to.

— Wracajmy jaknajprędzej na jangadę! zawołał.

Silnie wzruszeni poszli razem nie zamieniwszy ani słowa.

Za kwadrans doszli do miejsca w którem stała jangada; Benito i Manuel wpadli do pokoju w którym Jakita siedziała z córką i zawiadomili je o tem co zaszło

— Synu mój!... bracie mój! Zawołały jednocześnie.

— Chodźmy zaraz do więzienia!... rzekł Benito.

— O! tak... śpieszmy tam co prędzej! odpowiedziała Jakita.

Popłynęli ku Manao i za pół godziny stanęli u bram więzienia. Stosownie do rozkazu wydanego przez sędziego Jarriquez, poprowadzono ich zaraz do celi więźnia. Otworzono drzwi: Joam Dacosta ujrzał żonę, dzieci i Manuela.

— Joamie! drogi Joamie! wołała Jakita.

— Żono moja!... dzieci moje! zawołał więzień, przyciskając ich do serca.

— Ojcze mój, jesteś pomszczony! zawołał Benito.

— Pomszczony!... Co chcesz powiedziéć?... zapytał.

— Torres nie żyje już, kochany Ojcze... zginął z mej ręki.

— Nie żyje!... Torres!... nie żyje!... Ach! synu mój, zgubiłeś mnie!... zawołał załamując dłonie.

Advertisement