Ogród Petenery
Advertisement

Strona tytułowa Jangada • Część I • Rozdział I • Juliusz Verne II
Strona tytułowa Jangada
Część I
Rozdział I
Juliusz Verne
II
Uwaga! Tekst wydano w w latach 1881-1882. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


CZĘŚĆ PIERWSZA.


'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 03


I.


Leśny kapitan.


W głębokiej puszczy lasów brazylijskich, przy pniu rozłożystego drzewa, zwanego drzewem żelaznem, leżał jakiś mężczyzna w wieku lat trzydziestu i trzymał kartę papieru, zapisaną od góry aż do dołu samemi pojedyńczemi głoskami: P-h-j-s-l-y-d-g-f-d-z-x: i t. d. Liter tych, w ten sposób wypisanych, niepołączonych z sobą w wyrazy i nie rozłączonych znakami pisarskiemi, znajdowało się prawie całe trzy setki.

Nieznajomy, wpatrując się w trzymany w ręku dokument, wsparł głowę na ręku i głęboko się zamyślił. Litery mieszczące się na nim, dawno bardzo musiały być napisane, gdyż czas położył już na nim żółtą cechę starości. Tylko sam obecny posiadacz mógł odczytać powyższe hieroglify, gdyż jak sztucznych zamków tegoczesnych kas ogniotrwałych nikt nie otworzy, nieznający sposobu lub wyrazu na jaki się otwierają, tak nie znając klucza, nikt nie przeczyta podobnie tajemniczych pism. Powyższe tak dowcipnie było obmyślone, iż pomimo największych usiłowań i w nader ważnych okolicznościach, w których, jak się przekonamy, chodziło o życie ludzkie, nikt odcyfrować go nie mógł.

Ten który właśnie skończył go czytać, był prostym leśnym kapitanem.

Nazwę tę „capitaes de mato” nadają w Brazylii ajentom zajmującym się poszukiwaniem zbiegłych negrów. Stowarzyszenie to istnieje od r. 1772. W owej epoce kilku zaledwie filantropów zaczynało powstawać przeciw handlowi niewolnikami, i więcej niż wiek cały miał upłynąć do chwili w której ludy ucywilizowane miały przejąć ich pojęcia i zasady i wprowadzić je w wykonanie. Tak więc jedno z przyrodzonych praw człowieka, najpierwsze i najświętsze, aby był wolnym i mógł rozporządzać sobą, przez kilka tysięcy lat było gwałcone zanim nareszcie głośno zostało uznane.

Powieść nasza rozpoczyna się w 1852 r., kiedy w Brazylii istniało jeszcze niewolnictwo, a więc i kapitanowie leśni zajmujący się poszukiwaniem zbiegłych murzynów. Względy gospodarsko-społeczne opóźniły godzinę powszechnego wyswobodzenia, ale wtedy już przysługiwało murzynom prawo wykupu, a zrodzone z nich dzieci były już wolne. Zbliżał się ostateczny termin, kiedy piękny ten kraj, tak rozległy jak trzy części Europy, nie miał już miéć ani jednego niewolnika, w ogólnej liczbie dziesięciu milionów mieszkańców.

Z ustaniem niewolnictwa zniknąć miała instytucya kapitanów leśnych, a dochody istniejących jeszcze nadzwyczaj się zmniejszyły. Obowiązków tych zazwyczaj podejmowali się tylko awanturnicy, dezerterzy i wogóle ludzie najgorszej używający opinii; teraz więc tem więcej pełnili je same wyrzutki społeczeństwa, do jakich też należał „capitaes de mato” posiadający ów osobliwszy dokument.

Nazywał się Torres; nie był on ani metysem, ani murzynem, ani indyaninem, jak większość jego towarzyszy; był białym, pochodzenia brazylijskiego i posiadał nieco wyższe wykształcenie niż tego wymagało niecne jego zajęcie. Zaliczał się do rzędu tych złych i upadłych ludzi, tak często napotykanych w Nowym Świecie i w owej epoce, kiedy obowiązywało jeszcze w Brazylii prawo wykluczające od pewnych posad i zajęć mulatów i pochodzących z krwi mieszanej; jemu nie pochodzenie, ale osobista nikczemność zamykałaby do nich drogę.

Przeszedłszy granicę brazylijską, Torres od kilku już dni błąkał się po lasach peruwiańskich, w pośród których roztaczają się fale wyższej Amazonki. Liczył, jak powiedzieliśmy, około lat 30, był silnie zbudowany, a dzięki wyjątkowemu temperamentowi i żelaznemu, jak to mówią, zdrowiu, awanturnicze życie nie wywarło żadnego wpływu na jego siły fizyczne. Średniego wzrostu, szeroki w ramionach, rysy twarzy regularne, cera opalona piekącem słońcem południowem, broda czarna, oczy jego rzucały bystre ale ostre, bezczelne spojrzenia; wyraz twarzy zdradzał najgorsze skłonności.

Nosił na sobie bardzo zniszczony ubiór leśnych kapitanów; kapelusz skórzany z szerokiem rondem, włożony na bakier; grube wełniane pantaliony, włożone w długie buty, na ramionach miał zarzucone „puncho” (ponszo), zniszczone i pożółkłe, nie dozwalające widzieć kamizelki i zwierzchniego ubrania.

Obecnie nie wykonywał widocznie obowiązków swego zajęcia, gdyż nie miał przy sobie dostatecznych środków obrony ani napaści w razie spotkania zbiegłych. Ani dubeltówki ani rewolweru, tylko za pasem nóż zwany „manchetta”, podobniejszy do szpady niż do noża, oraz tak zwaną „enchada”, rodzaj motyki, używanej zwykle do ścigania pancerników i agutów tak licznych w lasach przybrzeżnych wyższej Amazonki.

Dnia 4 maja 1852 r. był tak zatopiony w czytaniu wzmiankowanego dokumentu, iż nic nie widział wkoło siebie. Nie podziwiał wcale wspaniałej piękności tych lasów południowej Ameryki, nie słyszał przeciągłego krzyku małp wyjców, ani suchego dzwonienia obrączek krotala, węża niezbyt napastniczego ale nadzwyczaj jadowitego, ani krzykliwego głosu rogatej ropuchy, której słusznie należy się palma strasznej brzydoty, ani głośnego i poważnego zarazem skrzeku żab ryczących, tak głośnego jak ryk wołu. Leżał u stóp wspaniałego i rozłożystego drzewa „paoferro”, t. j. drzewa żelaznego, z bardzo ciemną korą, twardego jak metal, który zastępuje przy broni i narzędziach dzikich Indyan. Leśny kapitan zajęty był wyłącznie trzymanym w ręku dokumentem; za pomocą znajomego sobie klucza, rozumiał prawdziwe znaczenie każdej litery, czytał i rozważał znaczenie wierszy niezrozumiałych dla nikogo, i brzydki, złośliwy uśmiech wykrzywiał jego usta.

Po chwili, pewien że nikt słyszeć go nie może, mówił sam do siebie:

— Tak, tak, te kilkanaście tak dziwacznie napisanych wierszy, ma dla kogoś, co wiem, nader ważne znaczenie... Chodzi tu o śmierć lub życie, za takie rzeczy płaci się niesłychanie drogo, a ów ktoś jest bardzo, bardzo bogaty!... Gdyby liczyć tylko po conto reisów[1] za każdy wyraz ostatnich wierszy, uczyniłoby to już sumę bardzo pokaźną... Ale bo też w tym końcowym ustępie mieści się treść całego dokumentu i wymienione są nazwiska rzeczywistych sprawców... tylko, że nikt nie potrafi złożyć z tych liter potrzebnych słów, a gdyby nawet ktoś tego dokazać potrafił, nie zrozumie jeszcze prawdziwego ich znaczenia.

I zaczął coś obliczać na pamięć.

„Pięćdziesiąt ośm słów! zawołał, więc wyniosłoby to 58 contos!... (174,000 fr.) Posiadając taką sumę, możnaby żyć sobie bezczynnie w Brazylii, w Ameryce, wreszcie gdzieby się podobało... Tak, ale jakąż to dopiero uczyniłoby sumę, gdyby wszystkie słowa, zawarte w tym dokumencie, zapłacono mi po tej cenie... ha! ha! wypadłyby całe setki contos!... Do stu piorunów! byłbym ostatnim głupcem, gdybym nie miał odpowiednich wartości dokumentu wyciągnąć z niego korzyści!...”

I poruszał rękami jak gdyby zgarniał już niemi ogromne stosy złota.

„A otóż nareszcie dochodzę do celu, mówił, i z pewnością nie będę żałował trudów, poniesionych w ciągu tej długiej podróży od brzegów Atlantyku w górę Amazonki. Gdyby mi szczęście nie sprzyjało, człowiek ten mógłby był już opuścić Amerykę i być już gdzieś daleko za morzami, a w takim razie czyż zdołałbym go dosięgnąć!... ale pozostał, i wszedłszy na drzewo można dojrzeć dach domu w którym zamieszkuje z rodziną.” A wznosząc papier w górę, zawołał, groźnie poruszając ręką:

„Nim jutro zaświta, stanę przed nim! nim jutro zaświta, człowiek ten dowie się, że jego honor i życie zależą od tego kawałka zażółconego papieru... zapragnie więc poznać klucz, dozwalający mu odczytać i zrozumieć co zawiera... otóż, jak zechcę, zapłaci za niego choćby całym swoim majątkiem, wszystką krwią swoją... A! do kroćset! dobry człowieczyna, który mi powierzył ten dokument, dał poznać klucz do odczytania go i wskazał gdzie szukać dawnego jego kolegi i pod jakiem nazwiskiem tenże ukrywa się od lat tylu; ani przypuszczał, że dał mi możność pozyskania wielkiego majątku.”

I znowu obejrzał raz jeszcze pożółkły dokument, poczem, złożywszy go starannie, schował do mosiężnej puszki, służącej mu zarazem za nosigrosz. W puszce tej miał okrągłe 500 fr. najróżnorodniejszą monetą, sam już nie wiedział zkąd zdobytą, a z taką sumą nigdzie na świecie nie mógłby uchodzić za bogacza.

Torres od kilku już miesięcy porzucił dawne rzemiosło kapitana leśnego, jakiem trudnił się w prowincyi Para, i przeszedłszy granicę brazylijską, przeszedł na ziemię peruwiańską. Niewiele potrzebował wydawać w drodze; nie potrzebował sprawiać ubrania ani płacić za mieszkanie, a lasy dostarczały mu pożywienia; cały więc wydatek ograniczał się do kilku reisów na tytoń i wódkę, co nie mogło bardzo uszczuplać posiadanego kapitału.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 04

Schowawszy papier do metalowej puszki, którą zamknął szczelnie, Torres umyślił sobie, wiedziony zbyteczną przezornością, iż bezpieczniej będzie ukryć go w wydrążeniu drzewa, pod którem leżał, niż schować do kieszeni, pod punchę. Była to nieoględność której o mało drogo nie przypłacił.

Znajdował się o dwie mile od sąsiedniego miasteczka; powietrze było gorące i duszne, godzina druga po południu. Zegarka nie miał i nie dbał o niego, bo nawykł miarkować godziny po wysokości słońca nad horyzontem, a zresztą czyż podobny awanturnik rządzi się akuratnością? Co go obchodziły godziny; śniadał i obiadował kiedy chciał i kiedy mógł, sypiał gdy go sen zmorzył, gdzie mógł i jak mógł. Murawa pod drzewami zawsze gotowem dlań była posłaniem, — o jakiekolwiek wygody nie troszczył się wcale. I teraz czuł się znużonym kilkogodzinną drogą, chciał więc przespać się parę godzin, zanim w dalszą puści się drogę, i jak mógł najdogodniej ułożył się pod drzewem.

Swoim zwyczajem przed udaniem się na spoczynek, napił się wódki i wypalił fajkę. Nie była to właściwie wódka, ale napój zwany „szika”, a w okolicach górnej Amazonki „Kajsuma”, otrzymywany przez dystyllacyą z korzenia słodkiego manioku; leśny kapitan udoskonalał sobie ten likwor dodaniem pewnej części tafii. Tytoń brazylijski, którym nałożył fajkę, był bardzo mocny i ordynarny, ale dla Torresa było to obojętne; skrzesiwszy ogień krzemieniem, zapalił nim kawałek kleistej substancyi, zwanej „mrówczą hupką”, preperowanej z odchodów pewnych nagoskrzydłych owadów. Niezadługo fajka z rąk mu wypadła, oczy się zamknęły i zasnął, a raczej zapadł w rodzaj obezwładnienia, niebędącego zwykłym snem, może był to wynik zbytniego uraczenia się „kajzumą.”




Przypis

  1. Tysiąc reisów odpowiada wartości trzech franków, conto reisów wynosi 3,000 fr.
Advertisement