Ogród Petenery
Advertisement

II Hrabia Sandorf • Część III • Rozdział III • Juliusz Verne IV
II Hrabia Sandorf
Część III
Rozdział III
Juliusz Verne
IV
Uwaga! Tekst wydano w latach 1885-1886. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


III.


Dalszy ciąg wypadków w Raguzie.


Gdy się to działo na wyspie Antekricie, Raguza była teatrem tragicznych wypadków.

Pani Batory wyjechała z miasta. Po śmierci syna udało się Borikowi z pomocą przyjaciół namówić nieszczęśliwą matkę, aby opuściła dom przy ulicy Marinella. W pierwszych dniach obawiano się, że strapiona staruszka nie przeżyje tego strasznego ciosu. I w rzeczy samej, ta niewiasta zawsze pełna energii, zdradzała pewien umysłowy obłęd, który zaniepokoił lekarzy. W takich warunkach wyjechała pani Batory do małej wioski, zwanej Vinticello, gdzie mieszkali przyjaciele rodziny, troskliwi o jej zdrowie.

Stary sługa i tu nie opuścił swej pani; zamknąwszy więc mieszkanie przy ulicy Marinella, za nią podążył pełen czci godny powiernik tylu boleści. W domu pani Batory nie wspominano nigdy o Sawie Toronthal, matka Piotra ją przeklęła i nie wiedziano nawet do jakiego czasu ślub odłożony został.

Tymczasem stan zdrowia młodego dziewczęcia nie dozwalał opuszczać łoża. I ona doznała straszliwego ciosu... Ten, którego kochała, umarł... niewątpliwie z rozpaczy!... Zwłoki jego niesiono na cmentarz w chwili, gdy opuszczała pałac, aby przy ołtarzu uświęcić wstrętny dla niej związek.

Przez dni dziesięć, to jest aż do dnia 16-go lipca, Sawa była pomiędzy życiem a śmiercią. Matka nie opuszczała jej ani na chwilę, aczkolwiek sama była złamana i chora.

W ciągu tych długich godzin ileż to myśli nie wymieniły te dwie cierpiące istoty. Nazwiska dwóch ludzi były wymawiane co chwila pośród łkań i łez gorzkich. Sarkany budził wstręt i rozpacz — Piotr Batory żal nieutulony.

Te rozmowy, w których nie brał udziału Silas Toronthal, unikający widoku córki, stały się przyczyną, że pani Toronthal raz jeszcze usiłowała uprosić męża, by odstąpił od swoich projektów wstrętnych, zabójczych dla Sawy. Było to bez skutku.

Nic nie zdołało zmienić postanowień Toronthala, gdy owładnięty przez swego spólnika — więcej nawet niżby to można przypuścić — nie chciał ani słuchać przedstawień i próśb swej nieszczęśliwej żony. Małżeństwo to, zdaniem bankiera, było rzeczą nieodwołalną i miało nastąpić jak tylko stan zdrowia Sawy na to pozwoli.

Łatwo wyobrazić sobie można niezadowolenie Sarkaniego, gdy owe nieprzewidziane wypadki sparaliżowały wszystkie jego zamiary i plany. Rozmaitymi sposobami nacierał on na Silasa Toronthala. Wprawdzie nastąpiła tu chwilowa tylko zwłoka, ale przedłużenie zbyteczne takiego stanu rzeczy groziło Sarkaniemu rozchwianiem się wszystkich zamiarów, na których budował całą swą przyszłość. Trypolitańczyk czuł bowiem dobrze, że Sawa miała do niego wstręt nieprzezwyciężony.

A jednak córka bankiera nie wiedziała jeszcze i nie przypuszczała nawet, że Piotr Batory padł pod sztyletem człowieka, którego kazano jej zaślubić.

Tymczasem Sarkany cieszył się w duszy, że tak zręcznym sposobem usunął niebezpiecznego rywala, a wyrzut sumienia nie budził się wcale w tej zakamieniałej piersi.

— Co za szczęście — mówił dnia pewnego z ironicznym uśmiechem do byłego bankiera — że temu młokosowi przyszła myśl samobójstwa! Wygodniej dla nas, gdy rodzina Batorych wygasa. Zaiste, widocznie Opatrzność nas wspiera!...

I w rzeczy samej, cóż pozostało z trzech rodzin Sandorfa, Zathmara i Batorego? Złamana nieszczęściami staruszka, której dnie były policzone. Tak, zdawało się, że Bóg wspiera tych nikczemników, a szczyt swej opieki okaże w dniu, w którym Sarkany zostanie mężem Sawy Toronthal i panem jej ogromnego majątku!

Jednak możnaby też powiedzieć, że Bóg wystawiał na próbę cierpliwość Sarkaniego, gdyż opóźnienie tego małżeństwa miało się znowu przeciągnąć.

Gdy córka bankiera zdawała się nieco przychodzić do sił — przynajmniej fizycznie i gdy Sarkany miał nadzieję, że będzie już można doprowadzić swoje zamiary do skutku, pani Toronthal nagle zachorowała ciężko. W tej, całe życie nieszczęśliwej kobiecie, siły żywotne były już dawno wyczerpane. Zbyt wiele przeszła w swojem życiu, by się dziwić temu można.

W pierwszych dniach przekonano się, że chorej nie pozostawało najmniejszej nadziei życia. Lekarze przepowiadali za kilka dni smutną katastrofę. Pani Toronthal umierała z wycieńczenia sił, a ratować jej nie było możności. Żyć nie mogła, gdyby nawet Piotr Batory powstał z grobu, aby poślubić córkę bankiera.

Teraz zmieniły się role. Sawa w dzień i w nocy nie opuszczała miejsca przy łożu konającej matki.

Tym razem trudno już nawet wyobrazić sobie, co się działo w przewrotnym umyśle Sarkaniego, gdy nowa ta przeszkoda stanęła mu znowu w drodze do osiągnięcia fortuny.

Nie mógł się doczekać końca tych nieustannych przeciwności.

Około 29 lipcu pani Toronthal zdawała się nieco odzyskiwać utracone siły.

Było to w rzeczy samej następstwo silnej gorączki, której gwałtowność miała się objawić w czterdzieści ośm godzin później.

W takim pozostając stanie, pani Toronthal utraciła przytomność, ale poczęła mówić, jakby przez sen, niezrozumiałe jakieś wyrazy.

Jedno słowo, a raczej nazwisko, które chora w malignie bezustanie prawie powtarzała, zastanawiało wielce córkę bankiera. Pani Toronthal wspominała ciągle nazwisko matki Piotra, którą chora zdawała się przywoływać zaklinać, błagać, jak gdyby w przystępie wyrzutów sumienia:

— Wybacz!... pani!... wybacz!...

A gdy żona bankiera w chwilach wolnych od gorączki zapytaną była przez córkę o znaczenie tych wyrazów, odpowiadała:

— Nie pytaj mnie, Sawo! nie pytaj!... Ja nic nie mówiłam!

Tymczasem przerażenie malowało się na twarzy cierpiącej.

Wreszcie nadeszła noc z dnia 30 na 31 lipca. Lekarze chwilowo utrzymywali, że w chorobie nastąpiło przesilenie, po którem należało się spodziewać pewnego polepszenia, i w rzeczy samej cały dzień chora była spokojniejszą, a gorączka nie powracała. Tak niespodziewana korzystna zmiana w przebiegu śmiertelnej choroby zadziwiła wszystkich niemało. Prawdopodobnem było, że i noc bez wypadków przeminie.

Ale był to spokój zapowiadający burzę. Pani Toronthal w ostatnich chwilach swego życia uczuła odradzającą się w niej siłę i niebywałą dotychczas energią. Pojednawszy się z bogiem, powzięła widocznie jakieś silne postanowienie, wyczekując tylko chwili, w którejby mogła wykonać swe przedsięwzięcie.

Wieczorem chora prosiła Sawę, by tej nocy udała się na spoczynek choć na parę godzin. Sawa pomimowoli, musiała usłuchać matki, widząc jej niezwykły stanowczość.

Tak więc około godziny jedenastej wieczorem panna Toronthal odeszła do swego pokoju, podczas gdy żona byłego bankiera pozostała u siebie w łóżku. Wszyscy już spali w pałacu, gdzie panował spokój, któryby raczej nazwać można grobową ciszą.

W takiej to chwili pani Toronthal nagle wstała z łóżka i ta cierpiąca osoba, o której myślano, że nie zdolną jest do najmniejszego ruchu, znalazła dość siły, ażeby się ubrać i usiąść przy małem biurku.

Następnie wzięła ćwiartkę listowego papieru i drżącą ręką napisała gorączkowo kilka wierszy, umieściwszy poniżej swój podpis; poczem włożyła list do koperty, na której położyła następujący adres:

„Pani Batory, ulica Marinella, Stradone w Raguzie”.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 064

Żona bankiera, walcząc z znużeniem, które nastąpiło po takiem wysileniu, popchnęła drzwi swego pokoju, zeszła po schodach i przez dziedziniec pałacowy dostała się do furtki, otworzyła ją nie bez wysilenia, aby wyjść mi ulicę.

W alei Stradone było ciemno i bezludno — północ wybiła już dawno.

Żona bankiera, idąc chwiejnym krokiem, trzymała się lewej strony ulicy i stanęła dopiero w miejscu, gdzie była pocztowa skrzynka. Tam rzuciła list i zwróciła się ku domowi.

Ale wkrótce brakło pani Toronthal sił, które w tej ostatniej chwili życia tylko całą potęgą swej woli podtrzymywała, ażeby spełnić czyn ostatni. Na progu pałacu padła, nie dając znaku życia.

W tem miejscu służba pałacowa znalazła wkrótce nieszczęśliwą tę niewiastę. Omdlałą i nieprzytomną zaniesiono do sypialni. Silas Toronthal i Sawa nie mogli zrozumieć tego wypadku.

Nazajutrz były bankier uwiadomił Sarkaniego o całem zajściu. Nie podejrzywali oni zrazu, że pani Toronthal wyszła w nocy, aby wrzucić list do pocztowej skrzynki, jednakże nie umiejąc sobie wytłómaczyć tego zdarzenia, byli niem wielce zaniepokojeni.

Przez dwadzieścia cztery godziny chora leżała bez przytomności. Niekiedy tylko dawała znaki życia przez konwulsyjne drgania, ostatnie wysiłki konających. Sawa ujęła rękę matki, jak gdyby w ten sposób chciała ją zatrzymać na tym świecie, na którym czuła się tak opuszczoną!

Ale usta pani Toronthal oniemiały, nie wymawiały nazwiska matki Piotra. Niewątpliwie sumienie konającej było już spokojne, spełniła bowiem swą ostatnią wolę i nie potrzebowała już prosić... błagać o przebaczenie.

Następnej nocy, około godziny trzeciej zrana, gdy tylko Sawa czuwała przy konającej matce, pani Toronthal poruszyła się i niespodzianie drżącą swą dłonią dotknęła ręki córki.

Po krótkiej chwili oczy umierającej otworzyły się do połowy, poczem wzrok jej zwrócił się na Sawę. Spojrzenie to było tak pełne wyrazu, że Sawa nie mogła wątpić, iż chora pragnie przemówić.

— Matko, matko! — zawołała — co tobie?...

Pani Toronthal poruszyła się nieco.

— Czy chcesz mi co powiedzieć?

— Tak! — rzekła wyraźnie konająca.

Sawa pochyliła się nad wezgłowiem śmiertelnego łoża, a nowe poruszenie matki dawało jej do zrozumienia, by się przybliżyła jeszcze więcej.

Zrozpaczone dziewczę położyło swą głowę, przy ustach umierającej, która znowu się odezwała:

— Moje dziecię... śmierć...

— Matko!...

— Ciszej! — szepnęła pani Toronthal — tylko ciszej... Nikt nie powinien nas słyszeć!...

Po chwili ciągnęła dalej z widocznem wysileniem:

— Dziecię... ja... chciałam cię prosić... o przebaczenie... za wyrządzoną ci krzywdę... której zapobiedz nie... miałam odwagi...

— Ty, matko!... Ty wyrządziłaś mi krzywdę?... Ty prosisz mnie o przebaczenie!...

— Pocałuj mnie, Sawo!... Tak!... po raz ostatni!... Na znak, że mi wybaczasz!

Biedne dziewczę złożyło pocałunek na bladem czole umierającej.

Pani Toronthal ostatniem wysileniem ręką objęła szyję młodego dziewczęcia, poczem podniosłszy się nieco i patrząc strasznemi, niby szklannemi oczami

— Sawo!... — rzekła — Sawo!... Ty nie jesteś córką Silasa Toronthala!... nie jesteś moją córką!... Twój ojciec...

Nie mogła dokończyć. Konwulsyjny ruch wyrwał ją z objęć Sawy, a dusza uleciała z ostatniemi słowami.

Sawa stała pochylona nad umarłą. Pragnęła ją ocucić... Napróżno!

Natenczas zaczęła wołać o pomoc. Wszyscy się zbiegli. Silas Toronthal przybył pierwszy do pokoju swej żony.

Na widok tego człowieka Sawę zdjął jakiś nieprzezwyciężony wstręt. Cofnęła się przed bankierem, bo teraz miała prawo pogardzać nim, nienawidzieć go nawet, gdy się dowiedziała, że nie był jej ojcem. Umierająca wyznała to, a nie kona się z kłamstwem na ustach!

Pod takiem wrażeniem Sawa uciekała z tego pokoju, przerażona wyznaniem nieszczęśliwej niewiasty, która jednak kochała ją, jak własną córkę; niemniej gubiła się w domysłach nad tem, czego zmarła nie miała czasu już dopowiedzieć?

Trzeciego dnia odbył się pogrzeb pani Toronthal z wielką okazałością. Tłumy przyjaciół — jakich ma każdy bogaty człowiek — otaczały bankiera. Przy jego boku szedł Sarkany, dowodzący swoją obecnością, że żadne zmiany nie zaszły w projektach, które miary go połączyć z rodziną Toronthalów. Przynajmniej takie były jego nadzieje. Sarkany wyobrażał sobie nawet, że stósunki korzystniejszy dla niego obrót wzięły.

Jednakże zwłoka, spowodowana chorobą pani Toronthal, przez śmierć jej musiała się jeszcze przeciągnąć. W czasie familijnej żałoby nie mogło być nawet mowy o ślubie. Formy światowe wymagały, aby przynajmniej kilka miesięcy upłynęło od dnia wypadku śmierci.

Okoliczność ta bezwątpienia do najwyższego stopnia draźniła Sarkaniego, któremu było pilno dojść raz do pożądanego celu. Aczkolwiek widział się zmuszony uszanować zwyczaje, to jednak zawsze miał jakieś do bankiera pretensye, które były powodem do licznych i gwałtownych z nim sporów. Nieporozumienia takie kończyły się zawsze tem, że bankier uspokajał Trypolitańczyka następującemi słowami:

— Zrobić więcej nie mogę, zresztą chodzi tylko o to, ażeby ślub odbył się przed upływem pięciu miesięcy!

Widocznie ci dwaj ludzie zrozumieli się dobrze. Pomimo to jednak Sarkany nie przestawał się niepokoić, czego najbliższem następstwem były nowe awantury z przyszłym teściem.

W rzeczy samej obaj byli zaniepokojeni. Wycieczka nocna pani Toronthal w przeddzień śmierci dawała spólnikom zbrodni wiele do myślenia. Sarkany miał nawet pewne podejrzenie, że umierająca rzuciła do skrzynki pocztowej list, który pragnęła wysłać w sekrecie.

— Jeżeli tak jest — mówił Sarkany — to list ten może być dla nas zgubnym. Pańska żona zawsze usposabiała Sawę na moję niekorzyść do tego stopnia, że ośmieliła się popierać stronę mego rywala i kto wie, czy w ostatniej chwili życia nie zdobyła się na energią, o którą jej nie posądzano, ażeby zdradzić naszę tajemnicę! W takim razie czyż nie powinnyśmy wypadków uprzedzić i... opuścić Raguzę, gdzie więcej możemy stracić, niż zyskać?

— Gdyby taki list nam zagrażał — zauważył Silas Toronthal — to w kilka dni byłyby się okazały już skutki... a przecież dotychczas nic nie zmieniło naszego położenia...

Na takie dowodzenie Sarkany nie wiedział, co odpowiedzieć; zdawało się ono być słusznem. Wszak będzie czas pomyśleć o obronie, gdy niebezpieczeństwo się okaże.

Tak się też stało. W piętnaście dni po śmierci pani Toronthal, niebezpieczeństwo się okazało, ale zupełnie z innej strony, niż się go spodziewano.

Od czasu śmierci żony bankiera, Sawa trzymała się zdała od ojca, nie opuszczając swego pokoju; nie pokazywała się nawet przy stole. Bankier, będący zawsze w jej obecności nieco skrępowanym, nie szukał z nią spotkania, które nie robiło mu wcale przyjemności. Nic sprzeciwiał się zatem jej woli, a sam zamieszkał apartament, będący w przeciwległym pawilonie pałacu.

Nieraz Sarkany spierał się o to z bankierem, że zezwolił na taki stósunek, który uniemożliwił Trypolitańczykowi spotkanie się z panną Toronthal. Wszystko to bowiem nie odpowiadało jego dalszym zamiarom. Z tego też powodu okazywał swoje niezadowolenie bankierowi. Aczkolwiek skutkiem żałoby nie mogło być mowy o zamierzonem małżeństwie, to jednak Trypolitańczyk nie chciał, by Sawa oswoiła się z myślą, że ojciec i on zrzekli się tego związku.

Nakoniec Sarkany począł z taką gwałtownością na Toronthala nalegać, że tenże dnia 16 sierpnia kazał uwiadomić Sawę o swem życzeniu rozmówienia się z nią tego samego wieczora.

Ponieważ bankier uprzedził córkę równocześnie, że Sarkany pragnie być obecny przy tem spotkaniu, spodziewał się odpowiedzi odmownej. Ku jego wielkiemu zdziwieniu stało się inaczej. Sawa odpowiedziała, że zastósuje się do zakomunikowanego jej życzenia.

Skutkiem tego Sarkany i Silas Toronthal w wielkim salonie wieczorem oczekiwali pojawienia się Sawy. Pierwszy z nich postanowił słuchać raczej niż mówić, chcąc zbadać skryte myśli dziewczęcia, podczas gdy drugi ułożył sobie przemawiać stanowczo, mając po swojej stronie prawo przewagi ojcowskiej.

O naznaczonej godzinie Sawa weszła do salonu. Sarkany powstał na jej widok, ale to dziewczę nie odpowiedziało na jego ukłon choćby lekkiem skinieniem głowy. Udała, że go nie widzi.

Na dany znak Silasa Toronthala, Sawa usiadła. Następnie czekała obojętnie z bladem obliczem, które przy żałobnym stroju jeszcze bledszem, niż zwykle się wydawało.

— Sawo — odezwał się bankier — dotychczas nie przerywałem twej samotności, chcąc uszanować boleść po stracie nieocenionej matki, ale w dalszem następstwie tych smutnych wypadków jest się zawsze w konieczności pomówienia o pewnych interesach!... Chociaż nie jesteś jeszcze pełnoletnią, to przecież wolałbym, żebyś wiedziała, jaki majątek odziedziczysz po...

— Jeżeli chodzi tu tylko o sprawy majątkowe — przerwała Sawa — szkoda czasu długo się nad tem zastanawiać. Nie roszczę sobie żadnych praw do spadku, o którym mowa.

Na te słowa Sarkany zrobił ruch, w którym malowało się niezadowolenie i zdziwienie, pochodzące z utajonego niepokoju.

— Przypuszczam, Sawo — mówił dalej Silas Toronthal — że nie zrozumiałaś dobrze doniosłości twego wyrażenia się... Pomimowoli jesteś dziedziczką pani Toronthal, twej matki, a prawo wkłada na mnie obowiązek zdawania rachunków aż tło pełnoletności...

— Jeżeli nie zrzeknę się tego spadku — odparła obojętnie młoda dziewczyna.

— A to z jakiej przyczyny?...

— Ponieważ bezwątpienia nie mam do niego żadnego prawa!

Bankier wyprostował się w fotelu. Takiej odpowiedzi nigdy się nie spodziewał, Sarkany milczał, w jego wyobraźni Sawa grała komedyą.

— Nie rozumiem, Sawo — ciągnął dalej bankier, zniecierpliwiony obojętnemi odpowiedziami młodego dziewczęcia — nie rozumiem, co znaczą twe słowa, ani też jakie uczucia mogą ci je dyktować. Zresztą nie mam zamiaru wykładać tu praw... Jesteś pod moją opieką i nie możesz samowolnie działać... A więc spodziewam się, że będziesz posłuszną władzy ojcowskiej, której mi przecie nie zaprzeczysz?

— Być może! — odparła Sawa.

— Doprawdy? — zawołał Silas Toronthal, który począł już tracić krew zimną — doprawdy! Ale muszę ci, Sawo, przypomnieć, że o trzy lata mówisz za wcześnie! Gdy osiągniesz pełnoletność, zrobisz z twoim majątkiem, co zechcesz, ale tymczasem twoje interesa są mnie powierzone i bronić ich będę, jak należy!

— Niech i tak będzie — odpowiedziała Sawa — poczekam...

— I na co poczekasz? — mówił dalej bankier. — Zapewne zapominasz, że twoje położenie się zmieni, jak tylko żałoba się skończy! Masz więc o tyle mniej prawa lekkomyślnie rozporządzać swoim spadkiem, że nie sama interesowana jesteś w majątkowych sprawach...

— Tak!... w majątkowych sprawach! — odparła Sawa pogardliwym tonem.

— Chciej mi pani wierzyć — odezwał się na to Sarkany — że słowa te wymówione w sposób ubliżający, muszą mi sprawiać boleść, gdyż zupełnie inne uczucie...

Sawa nie słuchała nawet Trypolitańczyka, lecz nie przestawała patrzeć na bankiera, który mówił do niej w rozdrażnieniu te słowa:

— Powtarzam, że jesteś nie sama interesowaną... ponieważ śmierć twojej matki nie zmieniła naszych zamiarów!

— Jakich zamiarów? — spytała dziewczyna.

— Wydania cię za mąż, o czem zapominasz. Pan Sarkany zostanie moim zięciem!...

— Czy jesteś pan tego pewny, że skutkiem takiego małżeństwa pan Sarkany zostanie jego zięciem?

Tym razem przymówka była tak wyraźną, że Silas Toronthal wstał już, ażeby wyjść, nie mógł bowiem ukryć swego pomieszania. Ale Sarkany wstrzymał go jednym ruchem. Ten człowiek chciał wszystkiego wysłuchać... dowiedzieć się o grożącem mu niebezpieczeństwie, aby wyrozumieć, co dalej począć.

— Posłuchaj mnie, ojcze i wiedz o tem, że po raz ostatni tak cię nazywam — rzekła natenczas Sawa. — Ale panu Sarkaniemu nie chodzi wcale o moją osobę, on stara się o ten majątek, którego ja dziś nie chcę. Bez względu do jakichkolwiek granic może dojść jego bezczelność, nie ośmieli się tego zaprzeczyć! Jednakże, ponieważ mi przypomina, że zezwoliłam na to małżeństwo, moja odpowiedź będzie łatwa? Tak! ja byłam zmuszoną się poświecić, gdy mogłam uwierzyć, że honor mego ojcu zagrożony był w tej sprawie. Dziś wszelako wiem, że mój prawdziwy ojciec nie może brać udziału w tych haniebnych interesach!... Jeżeli więc pan Sarkany chce się wzbogacić, proszę mu oddać mój majątek!... Wszak tego tylko żąda!

Po tych słowach młoda dziewczyna powstała i zwróciła się ku drzwiom.

— Sawo! — zawołał Silas Toronthal, zastępując jej drogę — cóż to za szaleństwo?... Ja cię nie rozumiem... Bez wątpienia... ty nie wiesz... co mówisz... Przypuszczam, że śmierć twojej matki...

— Mojej matki... tak! mojej matki... matki sercem! — odparła dziewczyna.

— Strapienie zamąciło twój umysł — ciągnął dalej Silas Toronthal — Tak! Jesteś szaloną i...

— Szaloną?!

— Ale to co postanowiłem, stanie się; po upływie sześciu miesięcy musisz być żoną Sarkaniego.

— Nigdy!

— Potrafię cię zmusić!

— Jakiem prawem — spytała młoda dziewczyna z pogardą, której ukryć nie mogła.

— Z tytułu władzy ojcowskiej!...

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 065

— Pan?... Wszak pan nie jesteś moim ojcem, nie nazywam się Sawą Toronthal.

Na te ostatnie słowa, bankier nie mogąc znaleźć odpowiedzi, cofnął się przerażony. Młoda dziewczyna wyszła dumnym krokiem z salonu i powróciła do swego pokoju.

Sarkany, który śledził każdy ruch Sawy w ciągu toczącej się rozmowy, zakończeniem tejże nie był wcale zdziwiony. Odgadł on wszystko. Stało się, czego się obawiał. Suwa wiedziała, że żadne związki krwi nie łączą ją z Toronthalem.

Bankier czuł się wielce pognębiony tym niespodziewanym wypadkiem, gdyż nie spodziewał się czegoś podobnego.

Trypolitańczyk przemówił pierwszy, przedstawiając rzecz ze zwykłą sobie zręcznością. Silas Toronthal słuchał go z zajęciem, zresztą nie mógł zaprzeczyć, że poglądy spólnika były bardzo trafne.

— Nie można się łudzić, że Sawa dobrowolnie zgodzi się na to małżeństwo — mówił Sarkany. — Ale właśnie z wiadomych nam dziś powodów ożenić się z nią muszę. Alboż ona wie co z naszej przeszłości? Zgoła nic, bo w przeciwnym razie byłaby nam więcej powiedziała! Wie tylko, że nie jest pana córką i oto wszystko, ale nie domyśla się swego pochodzenia. Wydaje mi się nawet prawdopodobnem, że pani Toronthal umierając musiała jej coś wyznać. Stanowczo jednak twierdzę, że nie powiedziała Sawie więcej, jak to tylko, co było potrzebnem, ażeby odmówiła posłuszeństwa człowiekowi, który nie jest jej ojcem!

Silas Toronthal ruchem głowy potwierdził zapatrywania Sarkaniego. Jak nam wiadomo, przebiegły Trypolitańczyk nie mylił się wcale.

— Rezultat tego następujący — ciągnął dalej Sarkany. — To co Sawa dziś wie, choćby nie znała naszej przeszłości, może się stać groźnem dla nas obydwóch. Panu może zaszkodzić w stósunkach, jakie sobie wyrobiłeś w Raguzie, mnie zaś w ogromnych interesach, które małżeństwo z Sawą powinno mi ułatwić. Otóż wypada nam przedewszystkiem jak najspieszniej Raguzę opuścić, zabrawszy z sobą Sawę, zanim zdoła się z kimkolwiek zobaczyć lub rozmówić. Należy działać tak szybko, że lepiejby było wykonać ten plan dziś jeszcze, niż jutro. Po ślubie nawet nie można wracać więcej do tego miasta, choć Sawa zostawszy moją żoną, do milczenia będzie zmuszoną. Za granicą znajdzie się tak daleko od wszystkich wpływów, że w przyszłości nic nam grozić nie będzie. Ażeby zaś dobrowolnie zezwoliła na to małżeństwo w określonym czasie, który może mi zapewnić zyski, ja się już o to postaram i niech mnie djabli porwą, jeżeli mi się nie uda.

Były bankier zgodził się na wszystko, nie próbując zmienić przekonań spólnika; opanowany zupełnie przez Trypolitańczyka, nie mógłby nawet tego uczynić. Zresztą na cóżby to się przydało?

Spólnicy powiedzieli sobie tedy, że plany tego samego wieczora zostaną wykonane, poczem się rozeszli. Przekonamy się też wkrótce, iż nie mylili się ci nikczemnicy, uważając, że należy działać jaknajśpieszniej.

Nazajutrz pani Batory, w towarzystwie Borika, opuściwszy wioskę Vinticello, powróciła do domu, w którym syn jej umarł. Przybyła do Raguzy z postanowieniem opuszczenia na zawsze tego miasta, w którem zbyt bolesne wspomnienia zatruwały jej ostatnie chwile życia.

Gdy Borik drzwi otworzył znalazł list, który znajdował się w skrzynce, będącej u drzwi pomieszkania.

Był to list, który pani Toronthal napisała przed śmiercią pod wpływem jakiejś nadludzkiej siły.

Pani Batory wzięła list do ręki, otworzyła go , spojrzała przedewszystkiem na podpis, poczem jednym rzutem oka przeczytała kilka wierszy, skreślonych ręką umierającej. Pismo to wyjaśniło tajemnicze pochodzenie Sawy.

Owo dziwne skojarzenie tych dwóch imion: Sawy i Piotra wywarło bolesne wrażenie na nieszczęśliwej staruszce.

— Ona!... i on!... — zawołała.

I nie dodawszy ani słowa, czego zresztą nie byłaby w stanie uczynić, nie dawszy odpowiedzi wiernemu Borikowi, którego odepchnęła w chwili, gdy ją chciał zatrzymać, wybiegła z mieszkania. Z zadziwiającą szybkością przeszła uliczkę zwaną Marinella i aleję Stradone, zatrzymawszy się dopiero przed bramą pałacu Toronthala.

Czy pojmowała teraz doniosłość tego kroku, który zamierzała uczynić? Czy mogła się zastanowić, iż lepiej było działać mniej gwałtownie, lecz roztropniej, nawet w interesie Sawy? Nie! Tajemna jakaś siła parła ją do tego dziewczęcia, jak gdyby mąż Stefan i syn Piotr powstali z grobu i wołali na nią:

— Ratuj ją!... ratuj!...

Pani Batory zapukała do drzwi, które się niebawem otworzyły. Służący stał przed nią i pytał co sobie życzy?

Pani Batory chciała się widzieć z Sawą.

Panny Toronthal nie było już w pałacu.

Pani Batory zapytała więc o pana Toronthal.

Bankier wyjechał wczoraj, nie mówiąc dokąd wyjeżdża — córka pojechała z ojcem.

Pani Batory złamana tym ostatnim ciosem, upadła na ręce Borika, który za nią podążył.

Gdy wierny sługa odprowadził nieszczęśliwą wdowę do domu:

— Jutro — rzekła — jutro mój przyjacielu odbędzie się wesele Piotra i Sawy!

Pani Batory straciła zmysły.

Advertisement