Ogród Petenery
Advertisement
Rozdział XIV Gwiazda Południa
Rozdział XV
Juliusz Verne
Rozdział XVI
Uwaga! Tekst wydano w 1895 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!

Spisek.


Po tygodniowej podróży przybyła ekspedycja do kraju, który w niczem nie był podobny do przebytego poprzednio. Zbliżano się do pasma gór, według wszelkiego prawdopodobieństwa, celu ucieczki Matakita. Okolica skutkiem obfitości rzek miała bogatą roślinność i zwierzostan.

'The Vanished Diamond' by Léon Benett 42

Pierwsza dolina, która się otworzyła dla podróżnych, była tak rozkoszną, że sam widok jej pokrzepił zwątlone ich siły. Pomiędzy dwiema, szmaragdowej zieleni łąkami, płynął strumień tak kryształowo przejrzysty, iż dno jego wszędzie było widocznem. Liczne drzewa owocowe rosły na pagórkach, na oświetlonej słońcem równinie roiły się całe stada czarnych antylop i bawołów, w niewielkiej odległości biały Rhinoceros wlókł się ciężkim krokiem do rzeczki, aby w niej swe cielsko zanurzyć. Ukryte w gąszczu ziewały dzikie zwierzęta, a leśny osieł podnosił swój brzydki głos. Po drzewach zaś tysiące małp goniło się zawzięcie. Cyprjan i towarzysze jego stanęli na pagórku, podziwiając ten obraz. Byli nareszcie w tej dziewiczej Afryce, gdzie królami są krwiożercze zwierzęta, nieznające niebezpieczeństwa broni palnej.

Również dziwiło ich nagromadzenie licznych odmian zwierząt jak na obrazie malarza, który by chciał skupić wszelkie ich rasy na płótnie. Mieszkańców ta piękna okolica posiadała bardzo mało, tak, że porównać ją można do pustyni.

Jeszcze słoniów brakuje, aby obraz ten uzupełnić, – zawołał zachwycony Cyprjan.

Usłyszawszy te słowa, Lî wskazał mu, wyciągając ramię w stronę łąki graniczącej z lasem, szarą masę, którąby można wziąć za skały, – było to stado słoni. Zdawało się, że jest ich tam tysiące.

– Ty znasz się zatem ze słoniami? pytał Cyprjan Lîego, gdy ustawiał namioty na nocleg.

Lî błysnął kosemi oczami.

– Byłem przez dwa lata pomocnikiem strzelca na wyspie Ceylon – odpowiedział skromnie Lî.

Ach, gdyby to można ze dwóch upolować, zauważył Hilton, jakaż by to przyjemność była!

– A tak, jest to zwierzyna warta prochu, dodał Pantalacci, dwa kły słonia są dobrą zdobyczą, a nasz wóz pomieściłby ich cztery tuziny. Wiecie towarzysze, że toby nam wróciło koszty podróży!

– Pyszna myśl! zapalił się Hilton. Czemu nie spróbować tego przed wyruszeniem w dalszą drogę?

Postanowiono zatem zapolować na słonie o świcie, poczem zjedzono z apetytem kolację i udano się na spoczynek, wyjąwszy Hiltona, który został na straży dla pilnowania ognia.

Dwie godziny siedział tak przy ogniu i sen kleił mu powieki, gdy nagle uczuł lekkie szturgnięcie w łokieć.

Ocknął się niebawem i ujrzał przed sobą Pantalacciego.

– Nie mogę spać, przyszedłem, aby tu z panem posiedzieć rzekł, i usiadł koło ognia.

Ach, to dobrze, zamienimy się, pan popilnujesz ognia, a ja pójdę się przespać nawozie.

– Nie, poczekaj pan, mam z nim do pomówienia.

Pantalacci obejrzał się w około, czy kto nie podsłuchuje, przyciszonym głosem zaczął mówić.

– Czy polowałeś już kiedyś na słonie?

Tak, odpowiedział Hilton – dwa razy.

– A więc wiesz, jakie polowanie to przedstawia niebezpieczeństwo. Słoń jest tak przezorny, tak mądry, że człowiek rzadko kiedy wychodzi zwycięzcą w walce z nim.

– Prawda, jeśli polują niezręczni strzelcy, przyznał Hilton, lecz dobry strzelec, uzbrojony w eksplodujące naboje, niema się znów czego obawiać.

– Wiem o tem – odpowiedział neapolitańczyk, jeżeliby jednak jakiś przypadek zdarzył się jutro francuzowi, byłaby to niepowetowana szkoda dla nauki!

– Prawdziwe nieszczęście, potwierdził Hilton, śmiejąc się złośliwie.

– Dla nas nieszczęście to nie byłoby tak wielkiem, począł znów Pantalacci, zachęcony śmiechem towarzysza.

Gdybyśmy we dwóch odnaleźli Matakita z djamentem, możnaby się wówczas ułożyć…

Dwaj ci ludzie zamilkli, snując w myśli zbrodnicze zamiary.

– Tak, we dwóch łatwiej się porozumieć niż we trzech, powtórzył neapolitańczyk i nagle zamilkł, oglądając się w około z obawą.

– Nie widzisz pan tam cienia jakiegoś? – zapytał.

Hilton, pomimo doskonałego wzroku, nic nie zauważył w okolicy obozowiska.

– To nic, może to cień pada od bielizny, którą chińczyk rozpostarł na rosie.

Po chwili milczenia Pantalacci znowuż rzecz swą ciągnął dalej, mówiąc przyciszonym głosem.

– Gdybym tak mógł mu wyjąć naboje z fuzji, żeby nie zauważył; podczas polowania stojąc za nim, strzeliłbym do słonia, któryby rzucił się na niego, i rezultat byłby osiągnięty!

– Jest to jednak bardzo ryzykowne, – odparł Hilton.

– Ba, już ja to urządzę, poprowadzę tak, jak gdyby stało się to samo z siebie.

Po upływie godziny, gdy włoch wrócił do obozu, zastał Cyprjana, Bardika i Lîego pogrążonych w śnie głębokim. Tak mu się przynajmniej zdawało; gdyby jednak był przebieglejszym, zauważyłby, iż głośne chrapanie chińczyka mogło być udanem.

O świcie wszyscy obudzili się. Pantalacci skorzystał z chwili, gdy Cyprjan udał się do strugi dla umycia się, aby mu z broni wyciągnąć naboje.

Bardik przyrządzał wówczas kawę, a chińczyk zbierał bieliznę, rozwieszoną podczas nocy na swoim sławnym sznurze, rozciągniętym pomiędzy dwoma olbrzymiemi Baobami.

Po wypiciu kawy dosiedli koni, zostawiając obóz i bawoły pod opieką Bardika.

Lî prosił o pozwolenie towarzyszenia swemu panu i uzbroił się tylko w nóż myśliwski.

Po półgodzinnym marszu dosięgli miejsca, gdzie wczoraj zauważono słonie.

'The Vanished Diamond' by Léon Benett 43

Powietrze było łagodne i przezroczyste. Na olbrzymiej łące, której trawa jeszcze błyszczała kroplami rosy, śniadało właśnie około 300 słoni. Dziatwa podskakiwała wokoło swych matek i ssała swoją ranną porcję; starsi nurzali głowy w soczystej trawie, poruszając olbrzymiemi uszami.

Cisza i spokój tego widoku miały w sobie coś podniosłego, i Cyprjan wzruszony proponował swym towarzyszom zaniechanie projektowanych mordów.

– Po co zabijać te nieszkodliwe zwierzęta – mówił, czyż nielepiej zostawić je w spokoju wśród tego zacisza?

Pantalacciemu zamiar ten z różnych przyczyn nie przypadał do gustu.

– Po co zabijać? – kpił z Cyprjana, aby zdobyć kilka centnarów kości słoniowej, a może, panie Méré, boisz się tych dużych zwierząt?

Cyprjan wzruszył ramionami, nie odpowiadając na bezwstydną zaczepkę, a widząc, że towarzysze jego idą dalej w las, przyłączył się do nich.

Znajdowano się wówczas już tylko o 200 metrów od zwierząt. Dzięki okoliczności, iż zbliżano się pod wiatrem i w cieniu wielkich drzew, obdarzone czułym słuchem słonie nie zauważyły jeszcze konnych strzelców.

– Teraz musimy się rozdzielić, rzekł Pantalacci, każdy niech celuje do innej sztuki, ogień dać na komendę, bo słonie, pewnie po pierwszym strzale, rozpierzchną się. Projekt ten wykonano. Pantalacci poszedł na prawo, Hilton na lewo, Cyprjan znalazł się w pośrodku i każdy z nich ostrożnie podkradał się coraz bliżej.

Ku największemu zdziwieniu uczuł nagle Cyprjan obejmujące go ramiona, i Lî szepnął: to ja, panie, nie mów nic, zaraz dowiesz się dlaczego. Twoja broń jest bez naboi, lecz nie lękaj się, wszystko pójdzie dobrze.

W tej chwili rozległ się ostry gwizd, hasło umówione do ataku, jednocześnie padł strzał, jeden jedyny po za plecami Cyprjana. Gdy tenże odwrócił się ujrzał Pantalacciego, usiłującego ukryć się za drzewami. W tej chwili jednak coś ważniejszego zajęło jego uwagę.

Słoń, raniony strzałem, wpadł z wściekłością na niego. Reszta, jak to przewidział neapolitańczyk, rzuciła się do ucieczki z tupotem, od którego zadrżała ziemia na 2000 metrów w około.

Uwaga, krzyknął Lî, czepiając się wciąż jeszcze Cyprjana. Jak słoń rzuci się na pana, zwróć Templara na bok, uciekaj w ten gąszcz, niechaj cię słoń ściga, a ja za resztę odpowiadam.

Cyprjan usłuchał machinalnie.

Z podniesioną trąbą, zakrwawionemi ślepiami, wyszczerzając groźne kły, z niepojętą szybkością rzucił się nań gruboskóry olbrzym.

Templar okazał swe zdolności, posłuszny naciskowi cugli, popędził jak strzała na prawo, słoń za nim.

Chińczyk z nożem w ręku wślizgnął się pod krzew, który ukazał poprzednio swemu panu.

– Tam, tam, pod ten krzew, daj się pan ścigać, wołał raz jeszcze.

Cyprjan, nie zdając sobie sprawy z zamiarów chińczyka, nasłuchiwał jednakże, okrążając krzew. Słoń wściekły daremnym dwukrotnym atakiem, ku wielkiemu zdziwieniu Cyprjana, ukląkł na prawe kolano.

'The Vanished Diamond' by Léon Benett 44

Z nieporównaną zręcznością Lî, leżąc na wysokiej trawie, w stosownej chwili wślizgnął się między nogi zwierzęcia i, jednem uderzeniem noża, przebił ścięgno pod piętą jego w miejscu, które u człowieka nazywa się ścięgnem Achyllesowem.

Tak postępują hindusi, polując na słonie i Lî, zapewnie podczas pobytu swego na wyspie Cejlon, nieraz musiał się ćwiczyć, aby z tak zimną krwią i pewnością niezrównaną wykonywać ten manewr.

Powalony, bezwładny, leżał słoń na trawie, ruszając tylko głową potężną; krew, uchodząca z rany, pozbawiała go sił z każdą chwilą.

Hurra! – brawo, wołali jednocześnie Pantalacci i Hilton, którzy się do miejsca walki zbliżyli.

Trzeba strzałem w oko koniec z nim zrobić, rzekł Hilton, uczuwając nieprzeparte pragnienie przyjęcia czynnego udziału w tym dramacie.

'The Vanished Diamond' by Léon Benett 45

Rozległ się strzał i kula strzaskała łeb czworonogiego olbrzyma. Drgnął raz jeszcze i legł na murawie nieruchomy, podobny do szarego zrębu skały.

– Już skończył, zawołał Hilton, zbliżając się konno ku słoniowi, aby mu się zbliska przyjrzeć,

– Czekaj, nie zbliżaj się, mówił wzrokiem chińczyk do swego pana.

Straszne, nieuniknione, następstwo tej walki, nie dało na siebie długo czekać.

Zaledwie Hilton zbliżył się do słonia i nachylił się, aby go żartem wziąć za olbrzymie ucho. olbrzym podniósł trąbę i w mgnieniu oka objął nią zbyt ciekawego strzelca, miażdżąc mu kolumnę pacierzową i mózg z taką błyskawiczną szybkością, że przerażeni widzowie nie mieli czasu przyskoczyć z pomocą.

Hilton krzyknął raz tylko. Po upływie trzech sekund została z niego tylko krwawa masa, na którą powalił się szary olbrzym, aby więcej nie powstać.

– Wiedziałem, iż idzie o jego życie, rzekł chińczyk, żaden słoń nie zaniedba przy sposobności, w ostatnich konwulsjach, zemścić się na wrogu.

Słowa te były jedyną mową pogrzebową nad resztkami Hiltona.

Cyprjan pod wrażeniem świeżej zdrady, widział w tym wypadku słuszne zadosyć uczynienie dane mu przez opatrzność i łotr, który go chciał oddać na pastwę dzikiego zwierzęcia, sam przez nie zginął!

Co myślał o całym tym wypadku Pantalacci, naturalnie przed nikim się nie zwierzył.

Chińczyk tymczasem nożem wykopał dół i przy pomocy Cyprjana pochował szczątki towarzysza wyprawy.

Praca ta zajęła sporo czasu; słońce już zbliżało się ku południowi, gdy myśliwi wrócili do obozu.

Jakże się zdziwili, nie zastawszy Bardika przy wozie.

Bardik zniknął!…

Advertisement