Ogród Petenery
Advertisement

XIV Fermenty • Tom II • XV • Władysław Reymont XVI
XIV Fermenty
Tom II
XV
Władysław Reymont
XVI

W Bukowcu czekał Andrzej, bo razem zwykle jeździli odwiedzać Orłowskiego. Janka nie mogła bez przykrości patrzeć na tę stację, bo całe poprzednie życie przychodziło jej na pamięć; czuła dziwne ściśnięcie serca spoglądając na nowego zawiadowcę, który, tak samo jak ojciec, w czerwonej czapce i białych rękawiczkach, spacerował po peronie. Drażniło ją też, że ilekroć była tutaj, widziała zawsze w oknie dawnego swego pokoju jakąś twarz wypudrowaną, suchą, z papierosem w ustach, z grzywką pofryzowaną w grube loczki, podobne do grajcarków.

Nieraz, oczekując na pociąg nasłuchiwała, czy się nie rozlegną dźwięki fortepianu Zaleskiej lub czy nie usłyszy charakterystycznego chrzęstu rowera na podjeździe. Kilka razy, wysiadłszy z powozu, szła prosto na górę i dopiero przed drzwiami przypominała sobie nagle, że ona jest tutaj obca zupełnie. I dzisiaj, ponieważ do przyjścia pociągu było z godzinę czasu, nie mogła usiedzieć w chłodnej i pustej sali pasażerskiej, pozostawiła Andrzeja, który usnął na kanapce, znużony ciszą i czekaniem i poszła na peron.

Świt szary zapalał się nad lasami i rozbielał przestrzenie, a w porannej rosie długie nici szyn, dachy, zwrotnice, budki czerniały twardo. Światła zdawały się dogasać słabym pyłem i jakby tylko rodzajem aureoli rozświecały przedświt. Przeszła peron i ze ściśniętym, pełnym żalu sercem patrzyła na wszystko: na las, co stał ciemną, milczącą masą, jeszcze senną, na stację jakby obumarłą, na drogi i dróżki biegnące wśród lasu, o stwardniałej, wiśnej niby rzemień ziemi – wszędzie znajdowała jakieś echo dawnego życia, wszędzie jakiś cień, jakieś widmo wstawało, budziło się i szło za nią, i szeptało do jej duszy przejmującymi głosami wspomnień...

Dopiero dzisiaj poczuła swoją głęboką zależność od tej miejscowości.

– Za długo tu byłam – myślała zatrzymując się na skraju lasu i patrząc w jego mroczne, wionące surowością głębie. Z miłością jakąś obejmowała wzrokiem olbrzymy nagie jeszcze, czarne, stojące w ponurym odrętwieniu, słuchała z radością jakichś krzyków rozlegających się po lesie i znowu szła na peron, i wszędzie odnajdywała jakąś cząstkę siebie, umarłą i zapomnianą, która teraz zmartwychwstawała.

Oparła się o ogrodzenie ogródka i patrzyła na klomby, przysypane zeszłorocznymi liśćmi, spomiędzy których sterczały suche, umarłe badyle kwiatów.

– E... panienka, a juści... Niech będzie pochwalony! Odwróciła się żywo, bo Roch z czapką w ręku schylał się jej do kolan.

– Jakże się macie, Rochu!

– Niezgorzy, chwała Panu Bogu, niezgorzy, juścić.

– Cóż u was słychać? jakże sobie radę dajecie sam?

– Sam? e... panienko, nie sam, bo żonę mam, jak się patrzy.

– Ożeniliście się!... no i któraż żona lepsza?

Roch wsadził palec pod czapkę, zafrasował się i po krótkim namyśle rzekł:

– I... zawżdy ta nowa mocniejsza.

– Cóż za jedna? panna czy wdowa?

– Jakby to rzec, juści niby panna, ale ta ździebko nie umiała pilnować kole swego panieństwa i przypadek się zdarzył w ten czas, kiej moja nieboszka pomarła; ale dobra kobieta i robotna, i szmat ma galantych, i krowę z cielakiem, jako że nie samą wziąłem – dali, i spłata będzie niezgorsza, dwa tysiące. Piękna kobieta, czerwona, mocna w garści, rozłożysta, nie taki chuderek kiej nieboszka! Piękna kobieta.

Skinęła mu głową i poszła, pociąg dochodził i Andrzej z bagażami stał już na peronie. Z okna pociągu zobaczyła Świerkoskiego; szedł ze swojego mieszkania skulony, z rękami w rękawach, zapatrzony w ziemię; cofnęła się żywo, ale podniósł oczy, spostrzegł ją i przystanął na mgnienie; kopnął Amisa, który się także zatrzymał i spiesznie ruszył dalej.

W Warszawie, prosto z pociągu pojechali do szpitala. Nie mogła bez trwogi przestępować tych strasznych progów. Szła, patrząc z przerażeniem po długich, nagich, zimnobiałych korytarzach, pociętych oknami silnie zakratowanymi; z oddali dochodziły przytłumione nieco ryki jakieś ludzkie i rozlegały się ciężkim hucznym echem.

– Po tygodniu zwariowałabym tutaj.

– I na mnie działa ogromnie. Tutaj zawsze myśl o śmierci przychodzi w całej swojej przerażającej grozie i potem mnie prześladuje długo.

Weszli do celi ojca. Orłowski w długim szlafroku, na który naciągnął mundur dawny, siedział przy stole zarzuconym papierami i pisał. Gdy weszli, podniósł na nich swoją straszną twarz i czerwone oczodoły.

– Zaczekać! kasę zaraz otworzą!

Ciągle pisał raporty i załatwiał czynności służbowe, a czasami chodząc dyktował Mieciowi. Dostarczano mu całe góry papieru, które pomimo ślepoty zapisywał.

– Panie Mieciu, czas kasę otworzyć! – zawołał podnosząc się. Przeciągnął się, zdjął z głowy czerwoną czapkę, włożył zwyczajną z czerwonymi wypustkami, stanął przy długim stoliku stojącym poprzecznie do drzwi, nachylił się nad nim takim ruchem, jakby dawnym okienkiem kasy wyglądał, zatarł ręce i czekał.

Janka pocałowała go w rękę nie mogąc słowa powiedzieć, bo dusiły ją łzy. Nachylił się w bok, szeptał coś po cichu i dopiero powiedział:

– Janka! jak się masz? jak się masz Jędruś? – wyciągnął do niego rękę i uścisnął.

– Jakże się ojciec czuje?

– Ślicznie! kropnąłem na Miecia taki raporcik, że pięć rubli zapłaci, jak amen w pacierzu. Przysięgam Bogu, że musiałem; sam służysz, to rozumieć powinieneś, że zwierzchnik jest stróżem i wykonawcą przepisów i poleceń – mówił, jakby do Miecia.

– Nie brakuje niczego ojcu?

– Mnie nie, tylko – zniżył głos – Miecio jest gałgan, zły urzędnik, niedbały, czasem się upija, przysięgam Bogu, wczoraj poczułem, że pije wódkę; ale widzisz, skarżył mi się, że jeść mu się chce czasem. Złożyłem o tym raport!

Narzekał, że mu twardo spać; kropnąłem protokół, bo to już dyrekcja winna! Swoją drogą napiszę trzeci. Tak. Dobrze mi jest, tylko tu, przez ścianę, ciągle ktoś krzyczy; posłałem Miecia, żeby się dowiedział, kto taki; przychodzi i powiada, że tam wariaci siedzą. Co za wariaci? Wariaci! ha! ha!

– Zaraz po ślubie, to ojca przewieziemy do nas do Krosnowy – przerwał mu Andrzej.

– Krosnowa! co to takiego? Mieciu, Krosnowa! o! – Ojciec nie pamięta, parę wiorst przecież od Bukowca.

– Bukowiec? Nie znam i Miecio nie zna. Nie było nigdy żadnego Bukowca – rzekł stanowczo.

– Nie, nie.

– Ojcze, przyjechaliśmy prosić o błogosławieństwo, bo za kilkanaście dni nasz ślub.

– Ślub... Mieciu! – odsunął się pod okno, pochylił i szeptał długo. – Rozumiem. Janka idzie za ciebie – mówił powróciwszy do nich. – Naturalnie, w tym liście, mam go tutaj, wczoraj przysłali z dyrekcji, piszą, żeś był jej kochankiem. Pamiętam, ale kiedy... moje dzieci... moje dzieci... moje dzieci... – Umilkł, patrzył krwawymi oczodołami, naprężył żyły na skroniach, walczył z jakąś myślą, która jak słaby świt przesunęła się w chaosie szaleństwa, bił rękami z niecierpliwości, tarł czoło, męczył się, wreszcie .szepnął cicho z takim akcentem, że zadrżeli oboje.

– Moje dzieci... moje dzieci... ale ja!... – bełkotał dalej niewyraźnie, pochylił się nad stołem i wielkie łzy popłynęły po jego twarzy, pokrytej zabliźnionymi ranami. Janka rzuciła się do niego, bo myślała, że powróciła mu świadomość; ale skoro go tylko dotknęła ręką, wyprostował się gwałtownie, brzask przytomności zagasł, odepchnął ją silnie i zaczął krzyczeć:

– Wynosić się! Pociąg już odszedł. Panie Mieciu, powiedz tym ludziom, że nie mają na co czekać. – Odwrócił się i poszedł w drugi koniec pokoju i stamtąd zmienionym głosem mówił:

– Tak, idźcie sobie, bo jak pan naczelnik powiedział, że pociąg odszedł, to nie macie na co czekać. Usiadł przy stole i zaczął najspokojniej przeglądać papiery.

Spojrzeli tylko na siebie i wyszli.

– Dokąd pani teraz chce jechać? – zapytał, gdy się znaleźli na ulicy.

– Pojadę odwiedzić Zaleską; prosiła mnie listownie, aby koniecznie wstąpić do niej, a później zrobię kilka sprawunków dla Stabrowskiej.

Wyznaczyła mu miejsce, gdzie się spotkać mieli i następnie iść razem kupować. W milczeniu zaprowadził Jankę do dorożki, bo wzburzyło go wspomnienie anonimu. "Byłeś jej kochankiem" brzmiały mu w mózgu słowa Orłowskiego i piekły boleśnie. Gdy zobaczył ją odjeżdżającą, przyszła mu myśl pewna.

Wskoczył do drugiej dorożki i kazał wolno jechać w oddaleniu.

– Do Zaleskiej! Do Zaleskiej! – powtarzał, a na usta ścisnęło mu się inne nazwisko z anonimu.

– Z pewnością, że tak, z pewnością. – Uspakajał się i zaczął wyrzucać sobie podejrzliwość i zazdrość, jaka nim miotała i na Marszałkowskiej już wstrzymał dorożkę, aby wysiąść, ale tramwaj zagrodził mu drogę. Skinął ręką i pojechał dalej. Drżał, żeby się nie odwróciła i nie spostrzegła go za sobą. Z denerwującym niepokojem patrzył na trotuary zapchane ludźmi wystrojonymi, na ruch, jaki wrzał dokoła, na jej głowę ubraną w ciemny, wielki kapelusz.

– Do Zaleskiej! tak... tak... – powtarzał i coraz boleśniejszy kurcz strachu ściskał mu serce. Jej dorożka skręciła w Piękną i zatrzymała się wkrótce przed jakimś parkanem; Janka wysiadła i zniknęła w głębi. Odprawił dorożkę i z pół godziny czekał w jakiejś bramie, aż się wreszcie odważył wyjść i chwiejąc się na nogach, blady i wzruszony niezmiernie, przez małą furtkę wszedł na to samo podwórze; z boku stała oficyna murowana jednopiętrowa, której okna wychodziły na ulicę, a na niej, tuż przy drzwiach sieni, wisiała lista lokatorów. Przebiegł ją kilka razy oczyma i z ogromną ulgą odczytał: "Zaleski Henryk, urzędnik Dr. Ż. I. D." – i uciekł, jak mógł najśpieszniej.

Advertisement