←Akt II | Dwaj Frontignacy Akt III Juliusz Verne |
Cały tekst→ |
Uwaga! Tekst wydano w 1887 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek! |
Akt trzeci.
Pokój ten sam co w drugim akcie.
Scena 1.
Dominik sam — później Sebastjan.
Dominik.
- Przechodzi wszelkie wyobrażenie jak mój pan w przeciągu tygodnia się zmienił! — Mówi tylko o rodzinie — o kółku domowem, o spokoju — o porządku. Doprawdy rozpacz mnie bierze. Dłużej tu pozostać nie mogę. Za ośm dni kończy mi się rok służby.... a potem.... Aha... Jest i drugi...
Sebastjan (wchodzi)
- Gdzież jest mój stryj?
Dominik (n.s.)
- Zapewne się modli! (głośno) Zaraz proszę pana. (odchodzi)
Sebastjan (sam)
- Biedna pani Roquamor — do łez mnie wzruszyła „Zrobię wszystko co tylko zechcesz” — rzekła do mnie czule — „wystaraj się tylko o ten list! - o! mój list!” Miała łzy w oczach — i mnie się na płacz zbierało... To też, pocieszając — całowałem ją co tylko sił starczyło! — Biedna kobieta! godna politowania!
Scena 2.
Sebastjan — Frontignac.
Frontignac
- A! jesteś wisusie!
Sebastjan.
- Kochany stryju! — pani Roquamor jest u portjera — Zaklinała mnie na wszystkie świętości, abym się wystarał o list, który pisała dla ciebie — nie śmie tutaj sama przyjść.
Frontignac.
- Nie śmie! — Brawo! Będę już zatem miał spokój! — Co się tyczy listu... musiałem go albo zgubić, albo spalić — jedno z dwojga — szukałem wszędzie i nie mogłem znaleść.
Sebastjan.
- Zważ tylko stryju...
Frontignac.
- Ależ nie troszcz się o nic! Ta kobieta dreszczem mię przenika. Nie chcę jej widzieć — nie chcę z nią mówić — niechcę nawet myśleć o niej!.. (po chwili) Powiadasz, że jest u portjera? — tem lepiej, niech sobie tam siedzi... Biedny portjer — żałuję go — Na myśl mu nawet nie przychodzi jak wybornie się ubawić!... Roquamor musiał ją znowu śledzić z rogu ulicy... Założę się z tobą, że w tej chwili — robi odźwiernemu taką scenę, jak mnie przed tygodniem. Może go także przeprowadza....
Sebastjan (sam)
- Pozwól-że stryju...
Frontignac.
- Nie — nigdy! Bardzo cię proszę — nie wspominaj mi nawet o pani Roquamor.
Sebastjan.
- I owszem. Przyznam się, że w gruncie rzeczy — sprawa ta mało co mnie obchodzi.
Frontignac.
- W takim razie — dosyć — ani słowa! Powiedz mi teraz jak daleko zaszła twoja miłość?
Sebastjan.
- Wszystko idzie jak najlepiej... tylko Carbonnel wyrzucił mię za drzwi — a od tygodnia nie mówiłem z Maryą.
Frontignac.
- Nie źle! — Za to ja bratku robiłem za ciebie — patrz! (idzie do okna i bierze kłębek, który wisi na długiej nici)
Sebastjan.
- Cóż to takiego?
Frontignac.
- (patrząc przez okno) Mała poczta. (po chwili) Ah!
Sebastjan.
- Co ci się stało?
Frontignac.
- Patrz! to Roquamor — śledzi żonę! —
Sebastjan.
- Mniejsza o to stryju. Mówiłeś przecie, że nie chcesz myśleć o pani Roquamor.
Frontignac.
- Ale ja wcale o niej nie myślę. Biedny portjer!.. Hahaha!
Sebastjan.
- Ale poczta! — Wróćmy stryju do poczty — wytłumacz mi, bo nic a nic nie rozumiem.
Frontignac.
- Nie domyślasz się? — Słuchaj! Wczoraj wieczorem siedzę sobie tu przy tem oknie — i palę melancholicznie jedno z twoich wybornych cygar, myśląc... o niektórych siwych włosach, które Dominik czesząc mnie wynalazł. Nagle, słyszę jakiś lekki okrzyk. Wychylam się przez okno — podnoszę głowę — spostrzegam Maryę, która opuszcza kłębek nici. Chwytam w przelocie, piszę prędko na kawałku papieru: „Panno Marjo! — mój synowiec usycha z miłości ku pani — jeżeli mu nie będziesz wzajemną — znam go — on gotów sobie co zrobić.” Zakładam papier ten w kłębek — daję znak... kłębek idzie w górę.
- Po chwili ukazuje się napowrót z innym papierkiem. Ot masz go. (wyciąga z kieszeni list i oddaje go Sebastjanowi) „Niech sobie pan Sebastjan nic nie robi — kocham go nad życie i oprócz niego — nikogo kochać nie będę. — Cóż ty na to?
Sebastjan (całując list)
- Droga Maryo!
Frontignac.
- Od wczoraj zamieniliśmy tysiące myśli i projektów. Oto je masz. Upajaj się niemi do syta. (daje mu plik listów i papierków)
Sebastjan. (całując je z uniesieniem)
- O radości! — Drogi stryju!
Frontignac.
- (patrząc na niego) Młodości! Z najmniejszej rzeczy zadowolona!
Sebastjan
- O mój stryj... możebym ja mógł...
Frontignac.
- Ale wybornie — pisz — pisz mój Sebastjanie — bądź tylko namiętnym, gorącym i czułym.
Sebastjan.
- (po napisaniu) Już!
Frontignac.
- Napisałeś, że ją kochasz?
Sebastjan.
- Siedm razy...
Frontignac.
- Bardzo dobrze... Że jej wuj tyranem.
Sebastjan.
- Cały czas tylko o tem wspominam.
Frontignac.
- (przymocowuje papierek do kłębka) Bardzo dobrze. (śpiewa) W lasku Idą trzy boginie...
Sebastjan.
- Co to stryju — śpiewasz?
Frontignac.
- To umówione hasło! (kłębek idzie wgórę) Teraz czekajmy na odpowiedź.
Sebastjan.
- (biorąc go za rękę) O mój stryju — jakiś ty dobry! Gdybym musiał zrzec się tej, którą kocham!...
Frontignac.
- Cóż byś sobie zrobił?
Sebastjan.
- Wówczas... wówczas... nie wiem co bym sobie zrobił — ale zrobiłbym sobie coś... słowo honoru...
Frontignac.
- Nie trudź się — oto odpowiedź. Pozwól mi tylko... wszystko będzie w porządku.
(ściąga papier z kłębka)
Sebastjan (niecierpliwie)
- Dajże stryju prędzej! —
Frontignac.
- (wąchając bilecik) A! jaki zapach, powąchaj — jakie to rozkoszne — upajające!
Sebastjan.
- Stryju — ja ginę z niecierpliwości.
Frontignac.
- Czytajmy więc. (czyta) „Poznałam cię ty... (mówi) patrzaj — pisze do ciebie przez ty! (czyta) „ty don Żuanie” — (mówi) Hę?
Sebastjan.
- Co?
Frontignac.
- (czyta) „Ty don Żuanie. Starego wróbla nie łapie się na plewy. — Carbonnel!” — (mówi) To ten stary grat! — Przepadliśmy — przepadło wszystko mój Sebastjanie... (wącha bilet — krzywi się) Czuć tabaką —
Sebastjan.
- Cóż teraz robić?
Frontignac.
- Przyznaję — że mi brakło konceptu.
Sebastjan.
- Zatem teraz na mnie kolej. Mam sposób.
Frontignac.
- Jakiż to?
Sebastjan (d.s.)
- Tak.... jedyny to sposób, — najlepszy — wprawdzie nie bardzo... E — pal licho!
Carbonnel (za sceną)
- Gdzież jest ten stary wisus?
Frontignac.
- Carbonnel!
Sebastjan.
- Nie ma czasu się wahać. Zatrzymaj stryju Carbonnela na dłuższy czas.
(odchodzi prędko)
Frontignac.
- Co on zamyśla?....
Scena 3.
Frontignac — Carbonnel.
Carbonnel (dobrodusznie)
- Cóż — stary żartownisiu! Wiecznie figle w głowie; kiedy się ustatkujesz! Teraz to już oświadczenia miłośne przez okna wyrzucasz — wynajdujesz jakieś nitki pocztowe...
Frontignac.
- To wszystko w dobrej myśli. Powiadam ci plan nasz jest doskonały.
Carbonnel.
- Mój kochany — czy ty mnie masz za głupca?
Frontignac.
- Za głupca? — Ja, twój stary przyjaciel, — o jesteś niesprawiedliwy!
Carbonnel.
- Licho sprowadziło twego synowca z Ameryki... Przedtem to stryjowie, wujowie przyjeżdżali z Ameryki do swych synowców — i to z pełnemi kieszeniami.
Frontignac.
- Przyznaję, że źle zrobiłem... Ale Sebastjan musi się ożenić z Maryą.
Carbonnel. (spokojnie)
- Zgadzam się zupełnie.
Frontignac.
- Hę?
Carbonnel.
- Mówię, że zgadzam się na to.
Frontignac.
- Ale w takim razie wszystko wybornie się składa! Kiedy wesele?
Carbonnel.
- Czekaj, czekaj! — nie spiesz się tak. Stawiam pewne warunki.
Frontignac.
- Warunki? hm! — słusznie, słusznie — Jakież są te warunki?
Carbonnel.
- Czy Sebastjan ma jeszcze coś oprócz 1800 fr. rocznej pensyi?
Frontignac.
- Ma!
Carbonnel.
- Cóż takiego?
Frontignac.
- Moje błogosławieństwo!
Carbonnel.
- Hm! — ...Czy myślisz zerwać z panem Marcandier?
Frontignac.
- Stanowczo.
Carbonnel.
- Kiedy?
Frontignac.
- Po mojej śmierci.
Carbonnel.
- Teraz — jeszcze jedno.
Frontignac.
- Dotychczas warunki dosyć łagodne...
Carbonnel. (po chwili)
- Frontignac!
Frontignac.
- Carbonnel!
Carbonnel.
- Czy ty słyszałeś co o asekuracyi na życie?
Frontignac.
- Tak — trochę — z reputacyi. Powiadają, że łatwiej umiera kto się zabezpieczy u was.
Carbonnel.
- Ależ przeciwnie mój kochany, to konserwuje życie. Słuchaj! Mówiłem ci już i powtarzam raz jeszcze, że mały mająteczek Maryi potrzebuje koniecznie małego przynajmniej kapitału... choćby nadzieję...
Frontignac.
- Ależ on ma!
Carbonnel.
- Kapitał?
Frontignac.
- Nie — nadzieję!
Carbonnel.
- Słuchaj. Asekuracya w razie twojej śmierci, daje ci łatwy sposób do zadośćuczynienia warunkom, które ci podaję. Idź tylko za moją radą.
Frontignac.
- Chętnie, chętnie. Tylko proszę cię, nie mów mi nic o mojej śmierci... to bardzo nieprzyjemne robi na mnie wrażenie.
Carbonnel.
- Co masz u Marcandiera? 10% ze sumy, którą wziął, zapewniając ci dożywocie — 30.000 franków — tak? — Odkładaj na bok 2% z tej sumy — t.j. 6.000 fr. — poświęć te pieniądze — płać memu towarzystwu rocznie tę sumę — a asekuracja, w razie twojej śmierci, zapłaci twemu bratankowi 200.000 franków.
Frontignac.
- Proszę — proszę! Wiesz, że to wcale dobry interes... Ale czy pewny jesteś, że to mi na złe nie wyjdzie?
Carbonnel.
- Owszem, ponieważ towarzystwo wypłaca sumę po śmierci klienta, w własnym interesie zatem stara się przedłużyć życie asekurowanemu. Opiekuje się nim — pilnuje go — dba o niego. Wszyscy stuletni mężowe — są naszymi klientami... Cóż — zgadzasz się?
Frontignac (wahając się)
- A ty — jesteś asekurowany.
Carbonnel.
- Naturalnie.
Frontignac.
- Znasz dobrze stosunki tego towarzystwa?
Carbonnel.
- Jestem przecie dyrektorem.
Frontignac.
- Słusznie.
Carbonnel.
- Zgadzasz się zatem?
Frontignac.
- Zgadzam.
Carbonnel.
- Zatem spieszę po doktora.
Frontignac.
- Już po doktora?! — A mnie na co doktora?
Carbonnel.
- Bardzo grzeczny i przyjemny człowiek, lekarz towarzystwa, pan Imbert. Od czasu do czasu będzie przychodził do ciebie, pytając się o zdrowie... Będzie cię auskultował...
Frontignac.
- Co — co? Au.... uskul... tować? —
Carbonnel.
- Będzie cię opukiwał.
Frontignac.
- Opukiwał? — Bądź zdrów, bądź zdrów! nie chcę... zrywam — daj mi pokój!! —
Carbonnel.
- Ależ dlaczego?
Frontignac.
- Bo mnie to łaskocze.
Carbonnel.
- Ależ słuchaj i rozważ!... Towarzystwo nie może przecie asekurować człowieka, któremu pozostaje zaledwie dwa lub trzy lata do życia. Towarzystwo musi przecie wiedzieć czy masz zdrowe płuca, zdrowe piersi — zdrowy żołądek —
Frontignac.
- A jeżeli to wszystko nie jest w zdrowym stanie?
Carbonnel.
- W takim razie lekarz nie podpisze świadectwa, — towarzystwo nie przyjmie ciebie za klienta — i basta!
Frontignac.
- I basta, i basta!... Takim sposobem człowiek myśląc, że zdrów i silny dowiaduje się niespodzianie, że jego paszport na drugi świat już podpisany....
Carbonnel.
- Jeśli lekarz nie podpisze...
Frontignac.
- Ależ to okropne! Na samą myśl dreszcz mnie przenika... Ja nie chcę doktora — idź do djabła z twoim doktorem.
Carbonnel.
- Mój kochany, to nieuniknione... nawet...
Frontignac.
- Nawet... dokończ... potrzeba może teraz dwóch?!
Carbonnel.
- Nie, jeden wystarczy. Ale będąc przekonany, że przyjmiesz moją propozycyę — poprosiłem pana Imberta, aby tu przyszedł.
Frontignac.
- On tu przyjdzie?!
Carbonnel.
- (patrząc na zegarek) Za kilka minut.
Frontignac.
- Mogłeś mię przecie uprzedzić.... moja toaleta...
Carbonnel.
- Toaleta!... Jesteś elegancko ubrany — jakbyś szedł na jaki pogrzeb...
Frontignac.
- Carbonnel!!!
Carbonnel.
- Nie, nie — na wesele!
Frontignac (bardzo wzruszony)
- O nie żartuj w taki sposób... muszę być bardzo blady.... potrzeba mi zatem doktora? (słychać dzwonienie)
Carbonnel.
- Jest i doktor.....
Frontignac.
- Powiedz mu, żeby zaczekał chwilkę. (n.s.) Muszę się trochę urużować... (głośno) A! — nieuwierzysz jakie to straszydło dla mnie — doktor — doktor!!
(wychodzi w chwili kiedy Marcandier wchodzi głębią)
Scena 4.
Carbonnel — Marcandier.
Marcandier (słysząc ostatnie słowa)
- Doktor! Frontignac woła doktora?
Carbonnel.
- Tak, kochany panie Marcandier. Zdecydował się nareszcie... niestety może zapóźno... Zdrowie jego znacznie nadwyrężone długiem...
Marcandier.
- Czy być może?!
Carbonnel.
- Wymaga najsurowszych medykamentów..
Marcandier.
- O mój Boże!
Carbonnel.
- Namówiłem go w końcu, aby zawezwał pomocy lekarskiej. Dałby Bóg żeby nasz Imbert nie znalazł w nim jakiegoś zródła słabości....
Marcandier.
- Niebezpiecznej?
Carbonnel.
- Przynajmniej....
Marcandier.
- Śmiertelnej?
Carbonnel.
- Tak.
Marcandier.
- Jakie to słabe stworzenie człowiek. — Taki naprzykład Frontignac zdawał się być zdrowym! — tak dobrze wyglądał!
Carbonnel.
- Może zresztą niesłuszne moje obawy... Dowiemy się jak rzeczy stoją — gdy Imbert przyjdzie.
Marcandier.
- Pozwolisz pan, że będę obecnym przy tej wizycie. Kosztować mnie to wprawdzie będzie...
Carbonnel.
- Pan jesteś bardzo wrażliwym, może lepiej byłoby, gdybyś zechciał....
Marcandier.
- O nie, nie! będę miał na tyle mocy.... powściągnę wzruszenie.
(słychać dzwonienie)
Carbonnel.
- A! zapewne doktor.
Dominik (anonsując)
- Pan Imbert.
Carbonnel (do Dominika)
- Powiedz panu, że jest...
Marcandier (n.s.)
- Przynajmniej raz dowiem się czego właściwie mam się trzymać...
Scena 5.
Carbonnel — Marcandier — Imbert
później Frontignac
Carbonnel.
- Witaj kochany doktorze!
Imbert.
- Cieszy mię, że wchodząc do domu zupełnie mi nieznajomego, znajduję znajome mi osoby...
Marcandier.
- Doktorze proszę cię — nie ukrywaj niczego przed nami. Wysłuchamy wszystkiego odważnie. (widząc, że Frontignac nadchodzi z prawej) Cicho! pst!
(Frontignac kłania się z niechęcią Imbertowi)
Carbonnel (przedstawiając)
- Pan de Frontignac. Pan doktor Imbert.
Frontignac.
- Panie!
Imbert.
- Wiadomo panu zapewne w jakim celu tu przybyłem... Mam nadzieję jednak, że horoskop będzie szczęśliwy...
Frontignac (n.s.)
- Grzeczny — nie ma co mówić — ale czy podpisze świadectwo?... (woła) Dominik!
Carbonnel.
- Co chcesz?
Frontignac.
- Pióra i atramentu dla pana doktora.
Carbonnel.
- (wskazując biurko) Tu jest wszystko.
Imbert (z uśmiechem)
- Pilno panu jak widzę.
Frontignac.
- Tak.... mam rendez-vous.
Imbert.
- Niech pan siada.
Frontignac (siada)
- (n.s.) Czy on ma ze sobą swoje przyrządy?... A, Sebastjanie, drogo mię kosztujesz! —
Imbert.
- Proszę się nie ruszać.
Frontignac (n.s.)
- To fotograf! (Imbert puka w plecy — (Frontignac się zrywa i mówi) Entre!! (po chwili) A, to pan — (siadając) zdawało mi się, że ktoś do drzwi puka.
Imbert.
- Proszę odetchnąć głośno i długo.
(Frontignac oddycha hałaśliwie)
Marcandier. (n.s.)
- Chciałbym się także o swojem zdrowiu dowiedzieć... ukradkiem.
(naśladując Frontignaka słabo oddycha)
Imbert.
- Mów pan głośno: Ba, be, bi, bo, bu.
Frontignac.
- Za pozwoleniem — cóż u licha — niespamiętam od razu — powoli! Jak — jak?
Carbonnel (powoli)
- Mów — ba, potem be, bi, bo, bu! — Rozumiesz —
Frontignac (n.s.)
- To zapewne jakiś belfer! (wrzeszczy) Ba, be, bi, bo, bu!! —
Marcandier. (słabo)
- Ba, be, bi, bo, bu! —
Imbert (patrzy na Frontignaka i Marcandiera)
- A!...
Frontignac (idzie do stolika, bierze pióro i papier — podaje Imbertowi)
- Doktorze...
Imbert.
- Służę...
Frontignac.
- Proszę podpisać...
Imbert.
- Za pozwoleniem... Jeszcze nie wszystko skończone — Usiądź pan jeszcze i kaszlnij.
Frontignac (siadając)
- Jakto — kaszleć?
Marcandier. (głośno)
- Przecież nic w tym trudnego — ja kaszlę kiedy mi się podoba. (kaszle)
Frontignac.
- Nawet kiedy się panu nie podoba. (n.s.) O! Sebastjanie!
Marcandier.
- (kaszle) Hum!
Imbert.
- (sądząc, że to Frontignac kaszle) Fe! szkaradny kaszel!
Marcandier.
- Jakto szkaradny?
Frontignac.
- (kaszle hałaśliwie) Hum!
Imbert.
- To mi kaszel! — Jaka gibkość, jaki głos — jakie zdrowe gardło!!
Frontignac.
- Przedstawienie skończone?
Imbert.
- Chwilkę jeszcze. (bije go silnie pięścią w plecy)
Frontignac (n.s.)
- Cóż u djabła! On mię uczy boxować się!
Imbert.
- Jakież to na panu robi wrażenie?
Frontignac.
- (uśmiechając się) Jakie — hm! żadne!
Marcandier.
- (bije się w piersi) Mnie to boli!
Frontignac.
- (wstaje i podaje pióro) Doktorze — oto pióro!
Imbert.
- Kilka jeszcze pytań i rzecz skończona. Koło 11ej z rana czy nie czujesz pan kurczu w żołądku!
Frontignac.
- (podaje pióro) Czuję.
Marcandier (n.s.)
- Ja także!
Imbert.
- A o godzinie 10ej wieczór, to się powtarza — nieprawda?
Frontignac (niespokojny)
- Powtarza się!
Marcandier (n.s.)
- U mnie także!
Imbert.
- A koło północy czujesz pan pewną ociężałość, znużenie, chęć spania?
Frontignac (coraz bardziej strwożony kładzie zwolna pióro)
- Czuję panie... czuję.
Marcandier. (n.s.)
- Ja także!
Imbert.
- Gdy przez dłuższy czas spacerujesz — czy nie uczuwasz pan potrzeby spoczynku — siedzenia?...
Frontignac.
- (płaczliwym głosem) Nieinaczej — nogi mię bolą.
Marcandier. (n.s.)
- Mnie także.
Imbert.
- Teraz inne symptoma. — Jeżeli na dworze zimno — chcesz się pan ogrzać — jeżeli ci gorąco chcesz się pan ochłodzić — tak?
Frontignac.
- Zupełnie tak.
Marcandier (n.s.)
- Hm! ja to samo!
Imbert (kiwając głową)
- Aha!
Frontignac.
- Zatem to niebezpieczna słabość doktorze?
Imbert.
- Mój panie — jeźli się nie rzucisz pod koła lokomotywy albo z 5go piętra na dół — jeżeli nie zastrzelisz się lub nie zginiesz w pojedynku — w końcu jeźli sobie kiedy przypadkiem lub umyślnie karku nie skręcisz... przeżyjesz nas wszystkich.... będziesz żył sto lat!
(Podczas ostatnich słów z kieszeni papier — podpisał go — podając Frontignakowi)
- Oto jest pańskie świadectwo!
Frontignac.
- (z trwogą oczekiwał zdania doktora — w końcu z radośnym wykrzykiem rzuca się mu na szyję — ściska wszystkich — krzyczy ba, be, bi, bo, bu — bije się w plecy — skacze)
Imbert.
- Niepotrzebujesz się już pan trudzić.
Frontignac.
- Sto lat! a! doktorze jakiś ty poczciwy — A ja, ja niecierpiałem doktorów! Już mię nigdy nie opuścisz. Do widzenia!
Imbert.
- (odchodząc kłania się) Panie — panowie!
Frontignac.
- Bardzo mi było przyjemnie poznać cię kochany doktorze... niezapominaj o mnie. (wychodzi z nim odprowadzając go)
Scena 6.
Carbonnel — Marcandier.
Marcandier.
- Czy zechcesz mi pan wytłumaczyć co ma znaczyć to całe zajście?
Carbonnel.
- Nic łatwiejszego. Chcąc pozostawić swojemu synowcowi 200.000 fr. — Frontignac zaasekurował się w mojem towarzystwie.
Marcandier (n.s.)
- Oszukał mnie! (głośno) Cóżeś mi pan mówił, że Frontignac chory?
Carbonnel.
- Musiałem się pomylić.
Scena 7.
Ciż sami — Frontignac.
Frontignac (wchodzi)
- Wiesz, — to perła wszystkich doktorów.
Carbonnel.
- Prawda? — nie mówiłem ci. (wyjmuje papier z kieszeni) A teraz podpisz ten papier — idę przygotować kontrakt — za godzinę powrócę. Chodź panie Marcandier.
Marcandier.
- Zatem oszukano mnie. (odchodzą)
Frontignac.
- Do widzenia — do widzenia.
Scena 8.
Frontignac (sam)
- Niesłusznie wyśmiewają niektórzy doktorów — to są ludzie bardzo zacni, bardzo poczciwi — bardzo potrzebni... jeżeli kto nie jest chorym. Przyszłość Sebastjana już zapewniona — wprawdzie tracę w tej sprawie piątą część moich dochodów — ale nie żałuje tego wcale — Ożeni się z Maryą i przed rokiem jeszcze obdarzy mię półtuzinem małych dzieciaków... no, półtuzina to cośkolwiek za dużo... Ale ba! — Amerykanin! (Antonia wchodzi) E! pal djabli! Wszystko dobrze będzie — rozpocznę nowe życie.
Scena 9.
Frontignac — Antonia.
Antonia.
- Dzień dobry panie Frontignac.
Frontignac.
- Pani Roquamor! — A jakże się przestraszyłem!! —
Antonia (z kokieterją)
- A! — zdaje się, że moje zjawienie niepodoba się panu wcale?
Frontignac.
- A naturalnie!
Antonia.
- Jakto?
Frontignac.
- Byłaś pani przed chwilą u portjera?
Antonia.
- Cóż ztąd?
Frontignac.
- Zatem — pani nie wiesz, że jej mąż — jest na rogu ulicy i śledzi cię! Włożyłbym jego rękę w ogień, że przyjdzie.
Antonia.
- Panie!...
Frontignac.
- Nie pojmuję co panią skłania przychodzić do mnie — może zamiłowanie scen burzliwych.
Antonia.
- Zgnębiona jestem przyjęciem jakiego tutaj doznaję... Poznałam już całe moje dziecinne niewłaściwe postępowanie i przyszłam żądać po raz wtóry, zwrotu mojego listu.
Frontignac.
- Listu pani?... Ale najchętniej zwrócę go pani natychmiast — tylko nie wiem gdzie go schowałem — zdaje mi się, że go spaliłem — tak, tak pani, spaliłem go....
Antonia.
- O, zasłużona kara za chwilkę nierozwagi. Ależ to niegodziwie z pańskiej strony.
Frontignac. (n.s.)
- Założę się o 20 franków, że zaraz mąż nadejdzie!
Antonia.
- Jakto? — Starasz się podobać biednej, rozmarzonej kobiecie, nadskakujesz jej, udajesz zakochanego, zrozpaczonego. Wówczas niedoświadczona, litością naiwną przejęta — piszę — słówko pociechy — nierozważnie wydając broń przeciwko sobie — a ty opłacasz się obojętnością — pogardą?!
(upada na krzesło)
Frontignac.
- Antonio, jesteś niesprawiedliwą. Myślisz zatem, że udawałem zakochanego! zrozpaczonego — o nie! (zbliża się) Nie pani! usta moje nie kłamały — kochałem cię Antonio i zawsze kochać będę. (chwyta jej rękę) Ale ja również poznałem cały ogrom niestosownego postępowania — ja także wróciłem na drogę rozsądku — rozwagi — i cnoty. (ściska gorączkowo jej rękę) Zrozumiałem jak niegodziwem byłoby zwodzić mego przyjaciela — (całuje jej ręce) Nieinaczej — mąż pani jest moim przyjacielem — (całuje) tak — przyjacielem — zwodzić go byłoby hańbą dla mnie. (siada koło niej) Wstydzę się tego co ci kiedyś mówiłem o snach — o marzeniach moich, pragnąc ciebie — wstydzę się — gdyż wierzaj mi droga Antonio (obejmuj ją) wierzaj mi mój aniele, nieznajdziesz drugiego człowieka, któryby tak jak wyrzekł się twojej miłości — tych rozkosznych pieszczot (całuje ją) któryby zgodził się na tak zimne z tobą postępowanie. (całuje ją)
Antonia.
- Ależ panie!
Frontignac.
- Czyż nie lepiej — abyśmy tak zawsze ze sobą żyli — spokojnie — zimno — przyjemnie — aby nas sumienie nie gryzło... ...gdyż cnota (całuje ją) stanowczą przegrodę między nami kładzie!
Antonia.
- Pozwól że mi...
Frontignac.
- Cóż takiego?
Antonia.
- Pan mię całuje....
Frontignac.
- Z całej duszy — zaręczam pani.
Antonia.
- Ale....
Frontignac.
- Cóż to szkodzi? — Ponieważ dla cnoty poświęciliśmy wszystko...
(klęka przed nią)
Antonia.
- Proszę cię — Stanisławie — mógłby kto nadejść...
Frontignac. (namiętnie)
- Aniele, różo mojej miłości, marzenie moich snów... bóstwo rozkoszne... jeżeli rzeczywiście kochałaś mię trochę... zaklinam cię — błagam... (spokojnie, zwykłym głosem) ———— wróć do portjera!
Antonia.
- (zdziwiona — z oburzeniem) A!!..
Roquamor (za sceną)
- Tutaj jest — powiadam!
Antonia.
- Nieba — mój mąż!
Frontignac.
(klęcząc na tem samem miejscu — n.s.)
- A co nie mówiłem — byłbym wygrał napoleondora!
Antonia.
- Zlituj się — wskaż schronienie — inaczej jestem zgubiona.
Frontignac (n.s.)
- Nie mogła zostać u portjera!
Antonia.
- Gdzież mam się skryć? — Którędy uciekać?
Frontignac.
- Tędy... małemi schodkami. Pani wybaczy, że ją nieodprowadzam....
(Antonia ucieka drzwiami, któremi Sebastjan w drugiej scenie wyszedł — Frontignac klęczy nie wiedząc co z sobą zrobić — Nagle drzwi w głębi się otwierają)
Scena 10.
Frontignac — Marcandier — Roquamor.
Roquamor.
- Klęczy! — U jej nóg!.. Gdzież ona?
Marcandier.
- Zaraz... (zagląda pod stół)
Frontignac.
- Pan Marcandier! — Cóż pana tutaj.... sprowadza?
Roquamor.
- Cóż pan u djabła klęczysz?
Frontignac.
- Klęczę? — po co?... sam nie wiem, szukałem szpilki. (wstaje)
Roquamor.
- Mój panie — dosyć już tych wykrętów. Widziałem moją żonę wchodzącą do tego domu — niezdołasz temu zaprzeczyć!
Marcandier (n.s.)
- Aha!... Teraz się pokłócą... i... zobaczemy czy będzie żył sto lat.
Roquamor.
- Pańskie milczenie jest wyznaniem — twierdzeniem. Potrafię zresztą ją poszukać bez pańskiej pomocy...
(chce iść do pokoju z lewej)
Frontignac.
- (stając na progu) Zapozwoleniem. Wynająłeś pan moje mieszkanie od 1go — dopiero w tym czasie to jest za dwa tygodnie będziesz miał prawo szukać tutaj swojej żony.
Roquamor.
- Czy pan żartujesz?
Frontignac.
- Nie panie. Przez dwa tygodnie będę pana uczył, że nie wolno gwałcić cudzego pomieszkania.
Marcandier.
- Chodźmy do komisarza!
Roquamor.
- Dósyć tego mój panie — żądam satysfakcyi.
Frontignac.
- Jestem na pańskie usługi.
Marcandier (n.s.)
- Aha! — Nareszcie!
Roquamor.
- Chodźmy!
Frontignac.
- Służę.
Scena 11.
Ciż sami — Carbonnel.
Carbonnel (wchodząc)
- Policya już uwiadomiona!
Roquamor i Frontignac.
- Co? co?
Marcandier.
- Jest komisarz?
Carbonnel.
- Jaki komisarz?
Roquamor.
- Pięknie! to pan każe się eskortować.
Frontignac.
- Ślicznie — to pan ma policję na swoje usługi!
Carbonnel.
- Co oni plotą! — Ależ policya moja — policya asekuracyjna!
Frontignac.
- Właśnie mi twoja policya i asekuracya w głowie! — Biję się z tym panem — będziesz moim sekundantem.
Carbonnel.
- Bić się! Oszalałeś. — Towarzystwo zakazuje wszelkie pojedynki. —
Frontignac.
- Phihi!
Carbonnel. (ze złością)
- Tu nie ma żadnych phihi!.. Phihi! Oto jest twój kontrakt — podpisałeś go — obowiązując się żyć jak najdłużej — nie możesz zatem narażać twojego życia — nie możesz się pojedynkować. Pięknie bym wyszedł, gdyby moi klienci mieli prawo umierać! Byłoby to dla nich bardzo wygodnie! podpisują kontrakt — na drugi dzień umierają — potem biorą 200.000 fr!! — Nie mój kochany — bić się nie będziesz.
Marcandier (n.s.)
- A to hultaj! Gdybym tylko mógł — zaraz bym go udławił!
Roquamor (szyderczo)
- Więc to tak? — A, prawdziwie świetnie obmyślane! Obrażasz pan ludzi — następnie niby to zgadzasz się na pojedynek, — a w ostatniej chwili... towarzystwo bić się zabrania...
Carbonnel.
- Zapozwoleniem! — Towarzystwo pozwala mu zabić pana — ale zabrania narażać swoje życie w pojedynku.
Frontignac.
- Ależ ta cała gadanina nie ma sensu. Skończmy raz i...
Carbonnel.
- I..... wydziedziczmy synowca!
Frontignac.
- Do licha — prawda!
Marcandier (n.s.)
- Nie możesz się bić — dobrze. (głośno) Zatem gdyby kto panu powiedział, że jesteś awanturnikiem — hałaburdą...
Frontignac.
- (wstrzymując się) Panie Marcandier!
Marcandier.
- Grubianem.... urwiszem....
Frontignac (głośno)
- Panie Marcandier!
Marcandier.
- Zarozumiałym staruchem! —
Frontignac.
- Staruchem! A!!!...
- (rzuca się na Marcandiera i bije go pięścią w plecy) Masz, masz nędzny spekulancie! (do Carbonnela) Tego twoje towarzystwo niezabrania, — co?
Carbonnel.
- O — nie — wcale nie!
Marcandier.
- Oj! — oj! —
Roquamor.
- Czy będziesz się bić, mój panie? —
Frontignac.
- Służę panu. (do Carbonella) Bierz cię djabli! —
Carbonnel.
- W takim razie wszystko zerwane.
- (Antonia wchodzi) A twego synowca także djabli niechaj biorą! —
Scena 12.
Ciż sami — Antonia.
Antonia.
- Nie mów tego panie Carbonnel!
Roquamor.
- Moja żona!
Frontignac. (n.s.)
- Teraz bomba pęknie.
Antonia.
- Tak — nie mów pan tego, panie Carbonnel... on właśnie udawał się...
Carbonnel.
- Do djabła?
Antonia.
- Z twoją siostrzenicą Maryą, którą wykradł dziś rano...
Carbonnel.
- Podczas gdy ja tu byłem...
Frontignac (n.s.)
- Podoba mi się chłopiec!
Carbonnel.
- Ależ gdzie oni są?
Antonia.
- Posłuchaj mię pan — Gdy Sebastjan nakłonił już Maryę do opuszczenia domu — zaprowadził ją do pańskiej bratowej, której na nieszczęście nie zastał w domu... Kochankowie byli głodni — nie jedli jeszcze śniadania — cóż było robić?
Frontignac.
- Biedne dzieci!
Carbonnel.
- Cicho bądź! — Cóż dalej?
Antonia.
- Sebastjan zaprowadził zatem Maryę do lasku bulońskiego — do jednego pawilonu. Dość mierne było śniadanie. Trzy tuziny ostryg ostendzkich — gęś — dwie kuropatwy, jarzyny nowalje i kilka butelek szampana. —
Frontignac.
- Kochane dzieci!
Carbonnel.
- Jakto?! I moja siostrzenica ośmieliła się... w pawilonie... razem z innymi....
Antonia.
- Uspokój się pan — najęli zupełnie osobny gabinet.
Frontignac.
- Podziwiać należy delikatność Sebastjana.
Carbonnel.
- Ależ ona skompromitowana.
Frontignac.
- Cóż znowu! — Jedli śniadanie, bo byli głodni! — Cóż dalej?
Antonia.
- Wzięli powóz i pojechali na dworzec. Oczekiwałam tam właśnie moje rzeczy, które nadejść miały z Normandyi. Niezmiernie zdziwiłam się zatem widząc jak Sebastjan żądał biletu do San-Francisco — Błagałam — perswadowałam — zaklinałam go na wszystko co ma najdroższego, aby powrócił. Po długiem wahaniu — przystał nareszcie — wrócił do pana, gdzie już od trzech godzin razem czas spędzamy.
Frontignac (n.s.)
- Jak ona gładko kłamie. — Doskonale! Carbonnel — będzie musiał się zgodzić na związek Sebastjana z Maryą.
Roquamor.
- (uradowany) Zatem tyś była na dworcu? o! kochana żono! (do Frontignaca) Wybacz przyjacielu... Marcandier mię namówił — podsuwając myśli...
Frontignac.
- Nie gniewam się wcale.
Carbonnel.
- Ależ oni — gdzież są oni! —
Antonia.
- (otwierając drzwi z lewej) Oto są.
Scena 13.
Ciż sami — Marya — Sebastjan.
(Marya bardzo czerwona — oparta na ramieniu Sebastjana — wchodząc stoją zawstydzeni)
- (krótka pauza)
Carbonnel.
- Zatem moja siostrzenica — moja droga Marya....
(Marya tuli się do Sebastjana)
Marya.
- O mój wuju oszczędzaj mnie — widzisz przecie — —
Carbonnel.
- Cóż takiego?
Sebastjan.
- Że ukrywa swoje pomieszanie. Wstydzi się... (krzywiąc się — płaczliwym głosem) Czemu ja nie mogę swoich rumieńców ukryć — Stryju — pójdź proszę — niechaj złożę moją twarz...
Carbonnel (do Sebastjana)
- Gdybym żądał od ciebie satysfakcyi!?
Frontignac.
- Nie możesz mój kochany!
Carbonnel.
- Jakto niemogę — któż mi zabroni?
Frontignac.
- Towarzystwo — którego jesteś dyrektorem!
Carbonnel.
- Prawda!
Frontignac.
- Zresztą oni nic złego nie zrobili. Kochają się — czyż to ich wina! — Pobłogosław i basta!
Marya.
- A! mój wuju!
Sebastjan (do Carbonela)
- Drogi wuju!
Carbonnel.
- No — zresztą!... Niech was Bóg błogosławi moje dzieci!
Frontignac.
- Nie spodziewałem się wcale, że ostatnie chwile życia mego spędzę w kółku rodzinnem!
Marcandier. (n.s.)
- W kółku rodzinnem! Jestem zrujnowany!!
Zasłona spada.
Koniec.