Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział XV Don Kichot z La Manchy • Księga VIII • Rozdział XVI • Miguel de Cervantes Rozdział XVII
Rozdział XV Don Kichot z La Manchy
Księga VIII
Rozdział XVI
Miguel de Cervantes
Rozdział XVII

Jaka przytrafiła się w nocy przygoda, która się bardziej Sanchy niż Don Kichotowi dała we znaki.

Noc była nieco ciemna, choć księżyc tkwił gdzieś na niebie, ale go widać nie było, bo uczciwa Diana[1] robi czasem przechadzki do przeciwnożnych[2], a nasze góry i doliny pozostawia w ciemności. Don Kichot nieco zasnął, ale się wkrótce obudził, nie tak jak Sancho, który od wieczora do rana spał jak zabity, w dowód zdrowia i braku kłopotów.

Don Kichot, nie mogąc spać, rzekł do Sancha, trąciwszy go i zawoławszy kilkakrotnie:

— Uwielbiam cię, Sancho — jesteś jakby ze spiżu lub z marmuru wykuty, leżysz bez ruchu i czucia. Śpisz, kiedy ja czuwam, śpiewasz, gdy ja płaczę; jestem słaby, zbity, jem niewiele i rzadko, a ty śpisz ciągle i otyłość aż ci oddech tamuje. Dobry sługa powinien być uczestnikiem dolegliwości pańskich, współczuć troskom pana i pocieszać go w strapieniu. Noc dzisiejsza jest prześliczna, a cisza naokół i świeżość powietrza zasługują przecie, ażeby się obudzić dla skorzystania z uroku samotności. Wstawaj więc i przez litość dla Dulcynei i dla mnie wypal sobie czterysta lub pięćset batów z tych, co to się do nich zobowiązałeś, ale zrób to dobrowolnie, na miłość Boską, bo nie chcę się z tobą szamotać. Jak to uskutecznisz, przepędzimy resztę nocy na opiewaniu. Ja będę gorycz oddalenia głosił, a ty prawość niezłomną i tak od dziś zaczniemy już żywot pasterski.

— Panie — odrzekł Sancho — ja nie kartuz[3], ażebym o północy wstawał i bił się dyscypliną; dalipan, dobrą mi pan dajesz pociechę, że potem śpiewać będziemy noc całą, myślisz pan, że zbity człowiek ma ochotę do śmiechu? Jak mi pan nie dasz spać i będziesz mnie namawiał do tych batów, to zaklnę się, że ich sobie nigdy w życiu nie dam.

— O zatwardziałe serce — zawołał Don Kichot — niewdzięczny giermku, przyjaźni i łasko źle zwrócona! I otóż nagroda za to, żem cię zrobił wielkorządzcą i postawił na tym stopniu, że możesz zostać w każdej chwili hrabią, margrabią, lub czymś podobnym? Choć gdy powrócę z wygnania, to wszystko to musi nastąpić, bo nareszcie post tenebras spero lucem.

— Nie wiem, co to ma znaczyć — odrzekł Sancho — ale wiem, że jak śpię, nie spodziewam się i nie boję niczego, nie myślę o karach i nagrodach. Błogosławiony stokroć ten, co sen wynalazł! Sen, to płaszcz, co wszystkie ludzkie troski okrywa, pokarm, co głód zaspakaja, napój, co pragnienie koi, ogień, co od zimna ochrania, chłód, co oziębia gwałtowność ognia, słowem, pieniądz ogólny do nabycia wszystkich przyjemności świata i waga nareszcie, gdzie się równoważą bez najmniejszego oszustwa królowie z pasterzami i mędrcy z głupcami! Dobra to rzecz, panie, sen i nie widzę w tym nic złego, że go ze śmiercią porównywają. Istotnie, niewielka różnica zachodzi między śpiącym a umarłym, chyba, że tamten czasem chrapie, a ten milczy na zawsze.

— Sancho — rzekł Don Kichot — nigdym w życiu nie słyszał cię mówiącego tak trafnie i dowcipnie, jak w tej chwili, i przysłowie słusznie powiada: Z jakim kto przestaje, takim się sam staje.

— Ano, panie — odparł Sancho — kto więcej używa przysłów: ja, czy pan? Co chwila sadzisz pan nimi. Może tam, proszę łaski pana, pańskie właściwiej użyte, a w moich po większej części brak sensu, ale przysłowia zawsze są przysłowiami.

Zaledwie Sancho przestał mówić, gdy usłyszeli jakiś łoskot przytłumiony, co się po całej rozległ dolinie. Don Kichot wstał i dobył miecza, a Sancho wlazł pod burego i oszańcowawszy się z prawej strony zbroją pańską, a z lewej kulbaką osła, drżał mimo to jak liść osiczyny.

Łoskot coraz się przybliżając, wzmacniał i nasi podróżni, a przynajmniej jeden z nich, w coraz większym był strachu, bo o drugiego męstwie cały świat był przekonany. Byli to kupcy pędzący na targ około siedemset wieprzów, a szli nocą, bo chłodniej i wygodniej. Don Kichot i Sancho, ogłuszeni tym łoskotem, nie mogli zrozumieć, co to takiego. Wieprze się także nie spostrzegły, że Don Kichot i Sancho leżeli na drodze, może naumyślnie nie chciały spostrzec i bez szacunku najmniejszego dla błędnego rycerstwa przeszły po nich, niwecząc szańce Sancha, zrobiwszy groch z kapustą z rycerza i giermka, Rosynanta i burego, kulbaki i zbroi. Sancho powstał w gniewie i prosił Don Kichota o miecz, ażeby nauczyć, jak mówił, tych ichmość panów wieprzów, w jaki się to sposób z błędnym rycerstwem obchodzić winno.

— Daj im pokój, mój przyjacielu — rzekł Don Kichot — zasługuję na to słusznie, ażeby zwyciężonego błędnego rycerza muchy zjadły i wieprze z prosiaka — potratowały.

— Nie mam nic, panie, przeciwko temu — odparł Sancho — ale czy słusznie jest, ażeby giermkowie błędnych rycerzy mieli umrzeć z głodu, lub ażeby ich baranki egipskie pożarły? Gdybyśmy jeszcze my, biedni giermkowie, byli dziećmi błędnych rycerzy, którym służymy, albo przynajmniej bliskimi krewnymi, to co innego, nie dziwiłbym się, ażebyśmy za ich błędy aż do czwartego pokolenia byli odpowiedzialni, ale co mogą mieć wspólnego Pansowie z Kichotami? Odważnie jednak! Nie łówmy ryb przed niewodem, dośpijmy nocy, a jutro obaczymy, co począć.

— Śpij, Sancho, śpij, tyś się urodził na to, ażeby spać — rzekł Don Kichot — ja zaś na to, ażeby czuwać. Będę myślał o nieszczęściach moich i popróbuję dla pociechy wyśpiewać wiersze, które ubiegłej nocy zrobiłem, chociaż ci o tym nie wspomniałem.

— Według mego zdania — rzekł Sancho — nieszczęścia, o których śpiewać można, nie muszą być tak bardzo dolegliwe. Śpiewaj pan, jak zechcesz, ja będę spał, jak będę mógł, i nie myśl pan, żebym mu przerywał. — Rozciągnął się na ziemi i usnął wkrótce snem głębokim.

Don Kichot, oparłszy się o buk rozłożysty, łącząc głos swój z szelestem jego liścia, zanucił te wiersze:


Miłości! gdy myślę sobie
O srogim bólu, co mi w sercu kwili,
Pragnąłbym śmierci w tej chwili,
Myśląc, że boleść swą pochowam w grobie.
Ale gdy myśl nieszczęśliwa
Stanie w przystani morza mej zgryzoty,
Nagle nabieram ochoty,
Która do życia wzrasta, nie ubywa.
Wciąż mi życie śmierć zadaje,
A śmierć do życia powoływa[4] znoju,
I tak mi dziwno wśród boju,
Gdzie śmierć i życie w krwawych szrankach staje.


Zwyciężony i oddalony od Dulcynei, przy każdym wierszu płakał i wzdychał głęboko.

Wtem zaświtało i promienie słońca uderzyły w twarz Sancha; zaczął się wyciągać i przewróciwszy się jeszcze kilkakrotnie na oba boki, zbudził się zupełnie. Zoczywszy nieład, jaki przejście wieprzów zrobiło w jego tłumokach, zaklął potężnie i to było pierwsze słowo, co mu z ust wyszło tego rana. Wsiedli nareszcie na koń i pojechali dalej.

Przed wieczorem ujrzeli na drodze ośmiu lub dziesięciu ludzi konno i pięciu lub sześciu piechotą, Don Kichot doznał niejakiego wzruszenia na widok tych ludzi, a Sancho przeląkł się naprawdę, bo prócz innych broni, widać było u wszystkich dzidy i tarcze i złym jakimś zdali się tchnąć zamiarem.

— Ach, Sancho — zawołał Don Kichot — gdyby mi wolno było używać broni, gdyby nieszczęśliwe słowo rąk mi nie wiązało, ten zastęp rycerski wcale by mnie nie przestraszył. Jakżeby mi było przyjemnie doświadczyć na nich męstwa mojego i mocy dłoni, choć może to co innego, niż myślę.

Oddział konnych zbliżył się ze spisami w dłoniach. Nie mówiąc ani słowa, otoczyli Don Kichota i dotykając dzidami brzucha rycerza, zagrozili mu, że zginie w razie oporu. Jeden z pieszych, położywszy palec na usta, na znak, ażeby milczał, ujął Rosynanta za uzdę i sprowadził go z drogi, a drudzy, otaczając Sancha, popędzili burego w jedną z Rosynantem stronę. Biedny rycerz kilka razy miał ochotę zapytać się, dokąd go wiodą, ale kiedy zamyślał tylko poruszyć wargami, widok surowej straży z groźnym spojrzeniem i groźniejszymi dzidami zamykał mu usta. Sancho skwitował się nie tak tanim kosztem, kiedy tylko miał minę, jakby chciał mówić, kłuli szpikulcem jego i osła, obawiając się widać, ażeby i bydlęciu ta sama nie przyszła chętka. Noc nadeszła, przyśpieszyli kroku, a w sercu naszych wędrowców przestrach się jeszcze powiększył, kiedy usłyszeli, jak na nich wołano:

— Dalej, Troglodyty! cicho barbarzyńcy — cierpieć mięsożercy, zamknijcie oczy i usta, Scyty, Polifemy krwi łaknący, lwy wściekłe, tygrysy żarłoczne — i inne tym podobne nazwania.

— Aj — rzekł do siebie Sancho — i to jeszcze w obawie, ażeby go nie usłyszano — wszystkie te miana jakoś nieprzyjemnie dźwięczą! Do licha, wszystkie nieszczęścia od razu się na nas zwaliły, jak od razu kij na psów opada. Daj Boże, ażeby się ta awantura tylko na batach skończyła, ale za zły początek, ażeby miał dobry być koniec

Don Kichot zmieszany był bardzo obecnym swoim położeniem i nie mógł pojąć, dlaczego tyle na niego obelg miotano, a jakkolwiek bądź rozumował, nie potrafił wyjaśnić sobie tej nadzwyczajnej przygody; widział tylko, że można się było wiele obawiać, a mało spodziewać. Po godzinnym jeszcze marszu przyjechali nareszcie o pierwszej w nocy do bramy jakiegoś zamku; Don Kichot poznał, że to zamek księcia, gdzie przed kilku dniami gościł.

— Co to się ma znaczyć? — zawołał — wszakże tu jest miejsce, gdzie mnie tak gościnnie i dworsko przyjęto? Ale dla nieszczęśliwych i zwyciężonych wszystko zły bierze obrót, los lubi prześladować klęskę. Wjechali w główny podwórzec zamkowy, a wszystko, na co patrzyli, podwoiło ich przestrach, co w następującym zobaczymy rozdziale.




Przypisy

  1. Diana (mit. rzym.)— tu przywołana jako bogini księżyca.
  2. przeciwnożni — ludzie mieszkający na przeciwnej półkuli ziemskiej.
  3. kartuz — członek zakonu o surowej regule, będącego zrzeszeniem pustelników oddających się w samotności modlitwie, kontemplacji i ograniczaniu swych potrzeb, jednak raczej nie samoumartwieniu przez biczowanie. Nazwa pochodzi od miejscowości Charteuse (łac. Carthusia) k. Grenoble we Francji, gdzie w XI w. powstał pierwszy klasztor zakonu, założony przez św. Brunona.
  4. powoływa — dziś popr.: powołuje.
Advertisement