Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział XIII Don Kichot z La Manchy • Księga VIII • Rozdział XIV • Miguel de Cervantes Rozdział XV
Rozdział XIII Don Kichot z La Manchy
Księga VIII
Rozdział XIV
Miguel de Cervantes
Rozdział XV

Opisujący to, co czytelnik wyczyta.

Wyjeżdżając z Barcelony Don Kichot smutnie obejrzał się na to miejsce, gdzie spadł z konia.

Fuimus Troes[1] — zawołał — tutaj to nie z własnej winy, ale przez nieszczęście, utraciłem sławę, tak chwalebnie zyskaną, tu los dał mi uczuć dziwaczną niestałość swoją; tu zaćmił się blask wielkich czynów moich i męstwo moje rozbiło się tu na koniec, imię moje upadło i nigdy się już nie podniesie.

— Kochany mój panie — rzekł Sancho — prawdziwe męstwo powinno mieć tyle cierpliwości w niedoli, ile czułej radości w szczęściu. Bierz pan ze mnie przykład, z przeproszeniem. Jeśli bardzo byłem uradowany w czasie wielkorządztwa mego, teraz, będąc tylko pieszym giermkiem nie poddaję się smutkowi, bo słyszałem, że to stworzenie, co je Fortuną nazywają, jest kobietą dziwaczną, prawie zawsze pijaną i na wpół ślepą; toteż nie widzi, co robi, nie wie, kogo powali na ziemię, ani kogo podniesie.

— Ty jesteś wielki filozof, Sancho — rzekł Don Kichot — mówisz jak mędrzec i nie wiem, kto cię tego wszystkiego mógł nauczyć. Powiem ci jednak, że na tym świecie nie ma losu. Wszystko, co się dzieje na tym padole, złe czy dobre, nie dzieje się przypadkiem, ale z woli Opatrzności nieba, dlatego to mówię, że jak kto sobie pościele, tak się wyśpi. Ja sobie także posłałem, ale w pracy mojej brak było widać roztropności, bo mnie spotkała kara za zbytnią zarozumiałość. Mogłem się przecież domyślić, że wątły Rosynant nie wytrzyma natarcia rumaka potężnego, którym Rycerz Białego Księżyca kierował. Odważyłem się jednak i mimo wszystkich usiłowań, ze wstydem padłem na ziemię. Ale choć na czci jestem skrzywdzony, nie straciłem i nie stracę cnoty w dotrzymaniu danego słowa. Kiedym był błędnym rycerzem, dziarskim i walecznym, ramię moje i czyny świadczyły o moim męstwie, teraz, kiedy jestem tylko zsadzonym z konia jeźdźcem, poddanie się moje woli losu i sumienne dotrzymanie zobowiązania dowiodą, że sławnym jestem człowiekiem.

Śpieszmy się więc, przyjacielu Sancho — odbądźmy w domu nowicjat, a raczej czas wygnania nowych tam sił nabierzmy do rozpoczęcia jeszcze świetniej bohaterskiego zawodu.

— Panie — rzekł Sancho — nie tak to jednak przyjemnie spieszyć się, idąc piechotą. Zawieśmy tę zbroję na drzewie, a gdy dosiądę burego i nóg już na ziemi nie będę stawiał, będziemy pędzili, jeśli pan rozkażesz, ale niech mnie pan z łaski swojej nie pili, kiedy idę piechotą.

— Bardzoś dobrze powiedział, Sancho — rzekł Don Kichot. — Niech ta zbroja moja, jako trofeum zostanie i wyryjemy na korze drzewa słowa, wyryte na trofeum z Rolanda zbroi:


Niech nikt się nie uzuchwala
Dotykać tej zbroi,
Jeśli nie chce także
Z Rolandem mieć sprawy.


— To będzie doskonale, proszę łaski pana — odrzekł Sancho. — A gdyby nam jeszcze Rosynant przez drogę co przeskrobał, to powieśmy i Rosynanta przy zbroi.

— Nie utrzymuję, ażeby go powiesić, ani nawet zbroi mojej — odrzekł Don Kichot — powiedzieliby jeszcze: za dobrą służbę zła płaca.

— O, słusznie to, słusznie, proszę łaski pana — rzekł Sancho — gdy osioł zawinił, nie bij kulbaki. Ponieważ pan sam zawiniłeś, ukarz się pan sam i nie czepiaj się biednej zbroi, która tak długo wysłużywszy się, uczciwie podszarzana, ani biednego Rosynanta, któremu nie potrzeba większego zmęczenia, ani biednych nóg moich, bo i tak stąpają, jak mogą.

Przez dzień cały i trzy następne ciągle tak rozprawiali i nic im się nie przytrafiło godnego wspomnienia. Piątego dnia wjechali do jakiejś wioski, gdzie cała ludność zebrała się na placu, bo to był dzień świąteczny. Don Kichot, zbliżając się, usłyszał, jak rolnik jeden mówił:

— Otóż, jakby na zawołanie — ci panowie, nie znając ich, rozstrzygną o tym zakładzie.

— Z całego serca, moi bracia — odrzekł Don Kichot — powiedzcie mi tylko, o co rzecz idzie.

— Rzecz się ma tak, kochany panie — powiedział rolnik. — Jeden wieśniak tutejszy, tłusty i krępy tak bardzo, że waży prawie dwieście osiemdziesiąt funtów, wyzwał drugiego, który połowy tego nie waży, na wyścigi piechotą do mety o sto kroków, pod tym warunkiem jednak, że jeden tyle będzie ważył, co drugi. Zapytano się wyzywającego, jakim sposobem chce porównać ciężary, powiedział, ażeby szczupły wziął na siebie sto pięćdziesiąt funtów żelaza, a tym sposobem zrównają się zupełnie.

— Poczekajcie — zawołał Sancho, nie czekając na odpowiedź Don Kichota — ja was rozsądzę. Byłem, jak to wiadomo, wielkorządcą i sędzią, umiem rozsądzać sprawy.

— Rozsądź ich, Sancho — przystaję na to najchętniej — rzekł Don Kichot — tak mam umysł skłopotany, że czarnego od białego nie potrafiłbym rozróżnić.

— Dobrze więc, dzieci moje — zawołał Sancho — powiadam wam, mając pozwolenie od pana, że wymaganie wyzywającego zupełnie jest niesłuszne, bo wyzwanemu zawsze służy prawo wyboru broni, jak słyszałem, a tu wyzywający chce ją wybierać i to wybiera taką, że wyzwany nie może zwyciężyć, bo się nie będzie mógł ruszyć. Według mojego zdania, niech gruby i tłusty wytnie sobie sto pięćdziesiąt funtów sadła, to tu, to ówdzie, jak mu będzie najdogodniej, tym sposobem obie strony zrównają się i nikt się skarżyć nie będzie.

— Dalipan — zawołał wieśniak — ten pan jak adwokat osądził — wyzywający nie głupi, ażeby sobie sto pięćdziesiąt funtów mięsa wycinał i do licha, nie chciałby ani funcika się pozbawić.

— Najlepiej, niech się wcale nie ścigają — zawołał drugi — żeby chudy nie zdechł pod ciężarem, a tłusty nie pokaleczył sobie ciała, ale połowę zakładu obróćmy na wino i poprośmy tych panów z sobą do karczmy.

— Co do mnie — bardzom panom obowiązany za ich grzeczność — rzekł Don Kichot — ale wybaczcie, że korzystać z niej nie mogę, bo mi bardzo pilno.

Mówiąc to, dał ostrogę Rosynantowi i odjechał.

Wszyscy wieśniacy uwielbiali dziwną jego powierzchowność i rzadki rozum służącego. Któryś rolnik rzekł do drugich:

— Jeśli ten służący jest tak zręczny, jak pan na to wygląda, to ręczę, że gdyby pojechali na nauki do Salamanki, wkrótce zostaliby prezesami lub biskupami. Bo nic lepszego, jak mając trochę grosza, wziąć się do nauki, Bóg wie, skąd spadnie na cię urząd lub mitra.

Pan i sługa przepędzili noc na polu, pod gołym niebem. Z rana jadąc dalej, ujrzeli zbliżającego się ku nim człowieka z torbą na plecach i z sękatym a okutym kijem w ręce; zoczywszy Don Kichota, przyśpieszył kroku i całując go w kolano, rzekł:

— O jasny panie, Don Kichocie! jakże się jego książęca mość ucieszy, że jaśnie pan wraca do zamku! Bo jest jeszcze i księżna pani z nim razem.

— Nie znam cię, mój przyjacielu — rzekł Don Kichot — nie wiem, kto jesteś.

— Jasny panie — jestem Tosilos — lokaj jego książęcej mości i ja to miałem walczyć z panem z powodu córki pani Rodriguez.

— Czy podobna — zawołał Don Kichot — ażeby to ciebie mieli czarownicy przemienić w lokaja, chcąc mnie koniecznie wydrzeć sławę tej walki?

— Dalipan, z przeproszeniem pańskim — odparł lokaj — nie było przemian, ani czarów żadnych. Nim wszedłem do szranków, byłem lokajem, tak dobrze, jak teraz, a nie chciałem walczyć, bom myślał ożenić się z córką, która mi bardzo do smaku przypadła. Ale jak wasza wielmożność odjechała, jego książęca mość kazał mi skórę wytatarować za to, że rozkazów jego nie wykonałem. Wszystko się na tym skończyło, że córkę oddano do klasztoru, a pani Rodriguez powróciła do Kastylii. Teraz idę do Barcelony z pańskimi papierami do jego ekscelencji wicekróla. Mam tu pełną manierkę przy sobie — dodał — może by wasza wielmożność raczyła trochę łyknąć, będzie już ciepłe, ale jeszcze dobre, ale mam ser doskonały, przy którym będzie lepiej smakować.

— Ser? — dawaj sera — rzekł Sancho — bo ja nie lubię robić ceremonii z przyjaciółmi. Dawaj, Tosilos — na przekór wszystkim czarownikom. Zobaczymy, czy nam przeszkodzą przy jedzeniu.

— Istotnie Sancho — rzekł Don Kichot — jesteś największym żarłokiem i najciemniejszym człowiekiem pod słońcem. Toćże ten posłaniec jest zaczarowany, to nie lokaj. Zostań z nim, kiedy masz ochotę — ja stępa pojadę i poczekam na ciebie.

Tosilos roześmiał się, patrząc na odjeżdżającego Don Kichota, dobył manierki, wydobył sera, siedli na trawie i dopóty nie wstali, dopóki do okruszyny wszystkiego nie zmietli.

Przy jedzeniu jeszcze Tosilos rzekł do Sancha:

— Wiesz co, Sancho, twój pan to winien być wielki wariat.

— Jak to winien? — zagadnął Sancho — do stu diabłów — nic nikomu nie winien, nie ma człowieka, co by lepiej długi spłacał, bo dopóki na bzikach poprzestają, jemu nigdy nie zabraknie. Widzę to doskonale i mówię mu często o tym, ale to się na diabła zda, zwłaszcza też teraz, kiedy jest w rozpaczy po tym zwycięstwie, odniesionym przez Rycerz Białego Księżyca.

Tosilos poprosił Sancha, ażeby mu całą tę sprawę opowiedział, Sancho jednak odrzekł, że nie wypada mu pozwolić panu czekać tak długo i że mu to innym razem opowie. Obtarłszy sobie okruszyny z brody, pożegnał się z nim, dosiadł burego i dognał pana, który nań czekał pod drzewem.




Przypis

  1. fuimus Troes, fuit Troia (łac.) — byliśmy Trojanami, była Troja; w sensie: to wszystko już minęło.
Advertisement