Ogród Petenery
Advertisement

W którym opisany jest dalszy ciąg panowania wielkiego Sancho Pansy.

Po rozsądzeniu spraw, zaprowadzono Sanchę do pałacu umeblowanego kosztownie; gdy wszedł do sali jadalnej, odezwała się radosna muzyka połączonych kunsztownie instrumentów — podano mu złotą miednicę; umywszy się z wielką powagą, nasz gubernator zasiadł do stołu, przy którym jedno tylko było nakrycie.

Za krzesłem Sanchy stanął doktór nadworny z fiszbinowym pręcikiem w ręce. Kapelan pobłogosławił stół, zdjęto wierzchni obrus i ukazały się rozmaite najwyborniejsze potrawy z mięsa, jarzyn, ciast i owoców.

Zdziwiony Sancho zapytał, co na tej wyspie do jedzenia używają: języka, czy oczu?

— Wasza dostojność darować raczy — ozwie się człowiek z pręcikiem — jestem doktorem nadwornym waszej wysokości i płatny jestem od rządu za to, abym zdrowia waszego przede wszystkim pilnował i nie dozwolił mu jeść nic takiego, co by przyczyną choroby organizmu stać się mogło. Rozkazałem sprzątnąć owoce dlatego, że mają za wiele wilgoci w sobie i studzą krew. Mięsiwa zaś były nazbyt przesycone korzeniami, więc wzbudzające pragnienie, a kto napojów w znacznej używa ilości, ten niszczy i wysusza wilgoć żywotną swojego organizmu.

— Jednakże mogę zjeść te kuropatwy pieczone? — zapyta Sancho.

— Niepodobna, jaśnie wielmożny panie, tego dozwolić żadnym sposobem nie mogę.

— I dlaczego to? — zapyta Sancho.

— Bo wielki mistrz nasz Hipokrates powiada w swoich aforyzmach. Omnis saturatio mala, perdicum autem pessima, a to znaczy, że każda niestrawność, a mianowicie od kuropatw powstała, najgorsze skutki sprawia.

— Dobrze, mości doktorze — rzecze Sancho — każ więc zdjąć te wszystkie niebezpieczne potrawy, a zostawić takie, które jeść mi wolno i potem nie machaj laseczką i nie przeszkadzaj mi, gdyż głodny jestem niezmiernie, a przecież medycyna na głodową śmierć skazać mnie nie ma zamiaru.

— W rzeczy samej, wasza wysokość ma słuszność — odpowie doktor — niech więc jeszcze i te zające zdejmą ze stołu, pieczeń cielęca mogłaby ujść jeszcze, gdyby inaczej była przyprawiona.

— A ta duża misa — przerwie Sancho — z której tak obficie para wychodzi, jest to zapewne bigos z rozmaitych mięsiw złożony, dlatego sądzę, że wybiorę sobie z nich takie, które dla mego żołądka właściwe będą.

— Niech Bóg uchowa waszą wysokość od skosztowania kiedykolwiek bigosu; jest to potrawa, którą tylko kanonicy, zakonni bracia i chłopi jedzą, lecz oni mają strusie żołądki! Dla gubernatorów trzeba delikatne wybierać potrawy, dlatego sądzę, że na dziś może wasza wysokość zadowoli się tymi dwiema miseczkami delikatnych konfitur ze smażonych pigw, można by do tego kazać zrobić naprędce małą porcję zupy z dyni, która, zwłaszcza osłodzona, jest nader praktycznym pokarmem.

Sancho wysłuchał cierpliwie mowy doktora i oparłszy się o poręcz krzesła, zapytał go z przytłumionym gniewem:

— Mości doktorze, gdzie uczyłeś się swojego kunsztu, jeśli łaska?

— Nazywam się Pedro Rezio de Aguero do usług waszej wysokości. Rodziłem się w Tirteafuera między Caraquel i Almodobar del Campo, doktoryzowany zaś jestem w uniwersytecie w Osuny.

— To dobrze — rzecze Sancho — a więc, panie doktorze Pedro Rezio de Augero, urodzony w Tirteafuera między Caraquel i Almodobar, umykaj mi czym prędzej z oczu, bo inaczej wezmę kawał postronka lub kija i tak ci skórę obłożę, że ci się rodzona babka przyśni i zapowiadam ci, że ciebie i takich wszystkich zbójeckich doktorów na całej wyspie wywieszać rozkażę. Raz jeszcze powtarzam, uciekaj pókiś cały, albo ci tym krzesłem łeb rozbiję, że od razu pójdziesz na tamten świat douczać się głodnej kuracji, tym sposobem wybawię naród od rozbójnika, co kunsztu swego niegodnie używa. A teraz niech mi natychmiast jeść podadzą lub niech odbiorą, do diabła, całe gubernatorstwo; urząd, co chleba nie daje, diabła wart!

Przestraszony doktor słowami i gestem Sanchy już naprawdę zabierał się do ucieczki, gdy wtem dał się słyszeć na dziedzińcu pałacowym odgłos pocztowej trąbki. Był to kurier, przysłany od księcia w interesie stanu. Gubernator wziął spory pakiet, urzędowną opatrzony pieczęcią i podał intendentowi, który przeczytał adres jak następuje: „Don Sanchy Pansa, gubernatorowi wyspy Barataria, do własnych rąk lub jego sekretarza”.

— A gdzież mój sekretarz? — zapyta Sancho.

— Ja jestem, do usług waszej wysokości — odpowie jakiś młodzieniec — umiem czytać i pisać, jestem Biskajczyk[1].

— Tęgą masz minę i mógłbyś służyć za sekretarza u samego sułtana nawet — rzecze Sancho. — Otwórz więc paczkę i zobacz, co tam jest.

Nowy sekretarz przeczytał list i oświadczył, że interes wymaga tajemnicy. Sancho rozkazał odejść wszystkim, wyjąwszy intendenta i marszałka dworu, a sekretarz czytał co następuje:


„Otrzymałem doniesienie, panie don Sancho Pansa, że w jednej z tych nocy nieprzyjaciele twojej wyspy i moich państw chcą, zdradą podszedłszy cię, pokonać lub wypędzić. Należy więc mieć się w każdej chwili na baczności. Dowiedziałem się również przez szpiegów, że czterech uzbrojonych ludzi, przebranych w wieśniacze suknie, weszło do do miasta waszego w celu zamordowania pana lub otrucia go. Bystry umysł i trafność sądu, jaki okazałeś w pierwszym dniu rządów swoich, przejął obawą i zawiścią nieprzyjaciół. Radzę ci, panie gubernatorze, baczyć na każdy krok swój i nie jeść żadnych potraw, chyba, przekonawszy się poprzednio, że nie są zatrute.

Bądź zdrów, oczekuję wszystkiego po twojej przezorności, a w razie niebezpieczeństwa z pomocą pośpieszyć nie omieszkam. Dnia 16 sierpnia, o czwartej z rana.

Wasz dobry przyjaciel,
Książę”.


Sancho, nie mniej jak wszyscy słuchacze strwożony, rzecze natychmiast do intendenta:

— Zdaje się, że trzeba doktora Rezio wtrącić do więzienia, boć ten zapewne bardziej niż inni czyhał na moją zgubę, chcąc mnie dziś głodem umorzyć.

— I mnie się zdaje, że należało by strzec się każdego i wszystkiego — rzecze intendent — obiadu zaś tego jeść waszej wysokości nie radzę, bo niektóre potrawy przysłane w podarunku zostały, a wiecie dobrze, że diabeł często pod drzewem siada.

— Dajcie mi tymczasem kawał chleba i sera — rzecze Sancho — niepodobna bowiem, abym głodnym pozostał, a w tak ordynarne pożywienie wrogi wrogowie trucizny nie włożyli. Ty, mości sekretarzu, odpisz jego książęcej mości, że wszystkie jego rozkazy będą wykonane, ucałuj też ode mnie rączki księżnej pani i proś, aby list razem z zawiniątkiem, które zostawiłem, do mojej żony Teresy Pansa posłać raczyła. Nie zapomnij również pokornie pokłonić się ode mnie wielmożnemu Don Kichotowi z Manchy, aby nie wziął mnie za niewdzięcznika; upstrzyj to wszystko razem, okraś pięknie i tak odpraw posłańca. A teraz każcie mi dać jaki bądź posiłek, bo chcąc się do boju przygotować, trzeba przede wszystkim dobrze napełnić żołądek, a skoro nie będę głodnym, drwię sobie ze wszystkiego.

W tej chwili wszedł paź, mówiąc, że jakiś wieśniak w pilnej sprawie prosi jego wysokość o posłuchanie.

— Niech go diabli porwą! — zawoła Sancho — cóż to, czy to jest pora do podobnych spraw? przecież gubernator jest człowiekiem i cały dzień na usługi poddanych nie może być przygotowanym. A może to jeszcze jest jaki szpieg lub jeden z owych przebranych, kto wie!

— Owszem, panie gubernatorze, ten na uczciwego człowieka wygląda — ozwie się paź.

Wpuść go więc i niech prędko rzecz swoją opowie.

Wieśniak wprowadzony zapytał naprzód, kto jest gubernatorem. Ukazano mu Sanchę, siedzącego za stołem. Wtedy wieśniak, rzucając się na kolana, począł opowiadać rozwlekle, że pochodzi ze wsi Miguel-Turra, że ożeniwszy się, miał trzech synów, z których jeden mu umarł, że następnie, pozostawszy wdowcem, pragnął ożenić jednego z synów swoich, który był bakałarzem, z córką bogatego rolnika. Odmalował następnie Sanchy brzydotę i kalectwo narzeczonej swego syna i pomimo wielkiej niecierpliwości gubernatora, któremu srodze głód dokuczał, rozwałkował historię swoją na dwie godziny opowiadania.

Zniecierpliwiony do reszty Sancho, zapytał gniewnie wieśniaka:

— Czegóż chcesz wreszcie ode mnie? przystąp do rzeczy lub idź do diabła.

— Przychodzę prosić waszej wysokości — odpowie chytrze chłop — abyście raczyli napisać list do ojca narzeczonej mego syna, prosząc i wstawiając się, aby córkę swoją oddał w małżeństwo synowi memu, tym więcej, że oboje równy mają majątek.

— Cóż dalej? — zapyta Sancho.

— Także poważyłbym się waszą ekscelencję serdecznie i uniżenie prosić, aby podarował dla mego syna sześćset talarów na pierwsze potrzeby po ożenieniu.

— Ach, ty psie podły! — zawoła rozgniewany Sancho — to więc po to przychodzicie, łajdaki, aby zatrudniać mnie, kiedy głodny jestem.

I porwawszy za krzesło, na którym siedział, zawołał:

— Przysięgam na Boga! rozbójniku, psie chłopie, że jeżeli mi się nie wyniesiesz stąd co tchu, rozbiję ci na miazgę. To ty sześćset talarów chcesz ode mnie? A wieszże ty, że ja pierwszy dzień dopiero jestem gubernatorem! Pieniędzy nie mam, a gdybym miał nawet, to za cóż bym miał dawać tobie, zbójco, albo temu obrzydliwemu fąflowi, co go synem zowiesz? A mnie diabli do tego, że ty jesteś z Miguel-Turra i że twój syn się żeni? Ruszaj sobie do kroćset tysięcy fur beczek, bo mam serdeczną chęć skoczyć ci na brzuch nogami i wydeptać wnętrzności z ciebie.

Marszałek dworu dał skrycie znak chłopu, ten oddalił się natychmiast, odegrawszy rolę swoją wyśmienicie.

Sancho nie mógł się długo uspokoić po rozmowie z wieśniakiem. Lecz rzućmy go na chwilę, a wróćmy do Don Kichota, którego zostawiliśmy obłożonego plastrami, w tak smutnym stanie, iż w ciągu dni ośmiu zaledwie wyleczyć się zdołał.

W tym czasie przytrafiła mu się przygoda, którą opowiemy w następnym rozdziale, gdyż Benengeli w tym samym nie chciał jej umieścić.




Przypis

  1. Biskajczyk — dziś popr.: Bask; Baskowie zamieszkują kraj nad Zatoką Biskajską, obecnie podzielony między Hiszpanię i Francję.
Advertisement