Apoteoza Wiersz ze zbioru Poezye Maria Grossek-Korycka |
To są dzieje lat młodych, a myśmy już siwi!
Wszystko to przestarzałe, zapomniane, śmieszne,
Ani nas może boleć, ani nas roztkliwi —
Serca nasze byłyby niewdzięczne i grzeszne,
Gdybyśmy jeszcze sarkać śmieli, my szczęśliwi.
My, co od uczty życia nie wstaniemy głodni.
— Więcej nie mają często bardziej od nas godni. —
Cóż stąd, żeśmy, ustami dotknąwszy puharu,
Nie zdążyli pić z niego, gdy puhar sprzątnięto?
Milczmy! Tysiącom głodnym kęs chleba odjęto
I kroplę chłodnej wody od ust pełnych żaru —
Łaknąc ciałem i duszą, spędzone zawczasu
Od stołu życia idą, na śmierć głodomory,
A nam odjęto tylko łakoć ananasu,
Nas tylko pozbawiono niebiańskiego czaru,
Co się sączy po kropli do boskiej amfory
Z rosnącego na rajskich wodach nenufaru.
Plotąc cierpliwie młode kokosu łodygi;
Ona nad przyzbą pnące się rozpięła róże
I żywopłotem z cierni obwiodła podwórze,
By nie wtargnął w obejście wróg, lub dzikie bestye,
A wewnątrz rozpaliwszy świętą rodzin Hestyę,
By nie wygasła nigdy, stanęła na straży.
Od serca jej zatlone na głowach lichtarzy
Płomyki serc młodzieńczych zabłysły świecznikiem,
Który się z okien domu przez pustynię jarzy
Przed zazdroszczącym tego szczęścia wędrownikiem,
Ona — to wszystko nasze na tym świecie dzikim,
To bóstwo, które w ręku losy nasze waży...
— A ty dla mnie? — dla ciebie ja? kim jestem?... Nikim!
Pomiędzy mną a tobą Czas budował kopce,
Kopał rowy, granice rozmierzał na wieki —
Aż staliśmy się sobie życia dusze obce, —
Nawet mój dom od twego jest o świat daleki.
Czem my dla siebie dzisiaj? — obcy, nieznajomi
Z postaci, która naszą jest teraz i z twarzy,
Może się nigdy więcej nie ujrzymy z blizka
A może nie poznamy, jeśli się tak zdarzy,
Nawet wieści o sobie nie będąc łakomi,
Nie usłyszymy więcej swojego nazwiska?!
To koniec! — To już nie grób i nie ślad po grobie...
I nie mogiła wklęsła nad garścią popiołu! —
Tu już czas naniósł mułu, zrównał brzegi dołu,
Tu już rośnie nie bujna trawa zapomnienia,
Ale boabab życia dźwignął się z korzenia!
I rodzi słodki owoc i żywi na sobie.
Wiatr bije w szybę palczastą gałązką,
Jak pątnik, który do gospody puka.
Budzę się w zmroku sypialnej komnaty,
Słucham: ktoś chodzi po omacku, szuka,
Szepcząc namiętnie: «gdzie szczęście, gdzie szczęście?»
Księżyc na ścianie pisze okien kraty,
Siatką promienną znacząc szybek częście —
A ono mówi: «Gdzie jest tamto szczęście.
Tamto prawdziwe?!» — I westchnie Widziadło,
Dodając z wielką boleścią: «Przepadło!»
I dotąd chodzi, szepcze, spokój kłóci,
Aż zimnym potem zlana wstanę z łoża,
Spokojne zwykle serce drży namiętnie...
Księżyc mknie środkiem nadziemnego morza,
Staję przy oknie i patrząc nań smętnie,
Mówię: «Księżycu, to szczęście prawdziwe,
To jasne, wielkie, jak słońce... nie wróci!»
Jak mi to wszystko naraz w oczach zblednie,
To, co posiadam, czem się cieszę we dnie!...
Jak mię to wszystko razem jeno smuci!...
Takie to jakieś mizerne i krzywe,
Nie warte nawet wzmianki... Czem jest? — Niczem!
Przed jednej straty niezmiernej obliczem.
Odtąd zburzona jest ta cisza strojna,
Którą podeszła przybiera pogoda —
Duszy dojrzałej harmonia dostojna:
W sercu się zrywa bunt, pożar i wojna! —
Ręce, jak zwiędłe, opuszczają pracę
I dni przechodzą mi w gryzącej nudzie,
Słychać — ta z tamtą przez przestrzeń rozmawia
Tym głosem buntu, co się łzą zaprawia.
Tak w ciemnym lesie zbłąkane dwa ptaki
Jeden drugiemu znak kwileniem daje,
Aż wpadną na te tajemnicze szlaki —
Siad wydeptany w powietrzu, po niebie
Przez inne duchy, wiatry, albo ptaki —
I trafią — skrzydeł gościńcem — do siebie!
Młoda ma Dusza... i jego Duch młody,
Co w nas pomarły z młodością współcześnie!...
Każdego roku, gdy topnieją lody,
Zrzucają z siebie letargiczne pleśnie,
A gdy śnieg kwiatu spadnie na ogrody
I słowik nocne rozpoczyna pieśnie,
Schodzą się z sobą na Wspominek gody...
Kiedy kasztany kwitną i jabłonie,
Gdy drży powietrze od słowików łkania,
Bywa — w noc jasną siedzę na balkonie...
Wtem Mara jakaś księżyc mi przesłania,
Patrzę: przede mną Widziadło — dziewica
Stoi w żałobnych szatach i welonie.
Nadziemskiem morzem płynie łódź księżyca, —
Na piersiach białe skrzyżowała dłonie...
To Ona! — moja Młodość — pokutnica...
Ona! — poznaję ją po ściągłej twarzy,
Po drobnych ustach i po świetnem oku,
Co się pod gęstwą czarnych włosów jarzy.
Jak gwiazda w burzy rozwianej obłoku,
Srebrzystą łodzią przez morze nadziemne
Księżyc dopływa połowy żeglugi.
Widać w powietrzu drugie Widmo ciemne,
Zawisłe nakształt deszczowej posmugi,
Na wietrze szybko leci w naszą stronę,
W pośpiechu lica naprzód wychylone —
To On! Duch jego... Lecz na twarz upadła
Przed tym widokiem nie mogąc się ostać,
Zgaduję raczej, niż poznam tę postać,
I nie wiem, jak się witają Widziadła...
Usłyszę tylko dwa takie westchnienia,
Jakby pierś ludzka — w cudownym sposobie —
Mogła zaczerpnąć tchu, — żyjąca w grobie —
Z pod odkrytego raz w sto lat kamienia.
A gdy nareszcie z kolan się podniosę
I, twarz odkrywszy, spojrzę w okolicę,
Księżyc już świeci na pustym balkonie,
Liżąc promieniem z płyt kamiennych rosę...
I już w powietrzu widać dwie Duszyce,
Odlatujące przez błękitu błonie...
Wiatr je jak pustą unosi stokłosę,
Tylko czasami o jaką wieżycę
Potrąci stopą Widmo długowłose.
Jak gołąb leci z gołąbką do gniazda,
W kraj swych pamiątek lecą znanym śladem.
Wysoko stoi srebrna nocy Gwiazda,
Między obłoczków kędzierzawych stadem,
W pół się objąwszy, szybko lecą Cienie.
Pod ich stopami góry i pagórki,
Amfiteatrem rosnące jawory
Z głowicą w liściu, z pniem srebrnym od kory.
Ta sama gwiazda w wierzchołków zatoce
Lśni na perłowo liliowym lazurze
Nad widniejącą w skróceniu aleją —
Tak samo listek z listeczkiem szczebioce —
Światła i cienie gonią się po murze —
Wietrzyk skrzypiącą bawi się wierzeją —
Tak samo kwili słowicza piszczałka —
A dusze kwiatów, różniące się wonią,
Że można poznać — bzem jest, czy jabłonią,
Latają — na noc opuściwszy ciałka —
Nic się w te noce majowe nie zmienia!...
Mrą pojedyncze słowiki i róże,
Giną słowików i róż pokolenia,
Ale typ wiecznie trwa w wiecznej Naturze!
Pierwszy powstaje z miejsca Cień kobiecy
I wyciągniętem dotknąwszy ramieniem
Zamyślonego towarzysza w plecy,
Wskaże mu portyk pod domu sklepieniem —
Duch, nie podnosząc się, spojrzy przez ramię
I utkwi oczy w dwóch filarów bramie....
Tam!.. w wieczór jednej majowej niedzieli
On w towarzyszów, ona w panien gronie
Wracając z parku przy dźwiękach kapeli,
Ona, trefiony włos, z kwiatami w bieli,
On, także strojny, rozśmiani, weseli,
Jeszcze nie znając się... na tym peronie
Naprzeciw siebie pierwszy raz stanęli.
Twarz, oczy życia nabierają wdzięku!...
I oni, przedtem znużeni, obwiśli,
Idą, wesoło prawie, ręka w ręku
Przez chodnik z wielkich kamieni ciosowy
Do drzwi wchodowych w ostrobramnym lęku.
Drzwi wielkie, zbrojne w żelazne okowy,
Pozasuwane na rygle i zamki
Strzegą milczącej i ciemnej budowy —
Śpią ludzie... Jeden Duch dotknął się klamki,
Co w nocnej ciszy szczęk wydała ostry,
Aż Duchy pierzchły, jak spłoszone ptaki,
On sobą postać zasłaniając Siostry —
Tak przeczekawszy w trwodze czas niejaki,
Ostrożnie między drzwiami i futryną
Z wiatrem wciskają się wewnątrz szczeliną.
Ciche i ciemne wielkiej sieni wnętrze —
Gdzieś tylko cyka w zegarze wahadło,
Westchnie pierś śpiąca, szaśnie prześcieradło...
Widmo kobiece lotniejsze i prędsze
Wionie stąd prosto przez kamienne schody
Do swej komnaty dziewiczej na piętrze,
Która oknami patrzy na brzeg wody —
Tu nikt nie sypia, wchodzą bez przeszkody.
Ileż on razy pragnął być jaskółką,
Żeby w to okno wybite wysoko
Posłać na zwiady, choćby ptasie oko...
Stąd nie raz wonne rzucono mu ziółko!
Tu, w tym błękitnym, narożnym alkierzu
Ona nocując kiedyś z przyjaciółką,
Drugi Cień, siadłszy na stopniu klęcznika,
Z tej samej przędzy wysnuwał nić drugą...
Wspomniał!.. dla niego ongi ta komnatka
To był zamknięty nielitośnie Eden!...
Przestąpił jednak te progi raz jeden
Dzięki uprzejmej pomocy bez świadka...
U drzwi czuwały ostrożne wspólniczki,
Gdy on całował nieobecnej pani
Porozrzucane suknie, rękawiczki...
Tak samo księżyc drży w zmarszczonej wodzie
Tak samo sennie kołyszą się na niej
Czarne, do brzegu przywiązane krypy;
Tak samo pluszczą rybołowne łodzie;
Te same brzegiem stoją czarne lipy
I ten sam zwisły konar w wodzie moknie, —
A obok druga topól kolumnada; —
Ta sama mostu nad rzeką arkada
Z łukiem w powietrzu, jak otwarta brama. —
Wszystko!... jak codzień widywała w oknie
Niegdyś. — Natura została ta sama.
*
Natura!.. jest to stara, wieczna rama,
W której się tylko zmienia obraz życia,
Nawet nie obraz, a jego odbicia,
Które kopiuje wciąż ta sama ręka
Z oryginału — bo wciąż płótno pęka.
*
Na tym dziedzińcu po nocnej przygodzie
I rannej zdradzie spełnionej w ogrodzie,
Tu się wieczorem dopiero spotkali.
Bo przez dzień cały nie było jej w domu!
Wydany sekret takim wstydem pali,
A oburzenie i gniew na zdrajczynię,
Że poszła z domu, jak mogła najdalej,
Aby nie widzieć dwóch wspólników w winie
I nie pokazać oczów z nich nikomu.
Na koniec parku ścieżki ją zawiodły,
Gdzie w zagajnikach młode stały jodły —
Tam się zaszyła w najgęstszej jedlinie
I w jałowcowych krzach, co dołem rosły,
Tak, że jej żadne nie znalazły posły.
Płakała trochę, z śmiechem na połowę,
Siedząc na wielkim, w mchu schowanym głazie
I układała w myślach tę rozmowę,
W której da jutro folgę swej obrazie...
Aż rozstrzygnęła, że w tak ciężkim razie
Tylko milczenie jest dosyć surowe.
Słuchała ptaszków — rwała leśne trawki,
By się rozerwać trochę — dla zabawki,
Aż gdy się słońce schowało w drzew cieniu,
Umywszy ręce i oczy w strumieniu,
Co z ogrodowej sączył się sadzawki,
Poszła — skradając się przy ogrodzeniu
I przeskoczyła mur z pomocą ławki.
Runęło krzesło!... z okna jednym skokiem
Jest na dziedzińcu... chód słychać po trawie...
Ktoby go wówczas widział był, jak z dali
Biegł ku niej, iskry siejąc czarnem okiem —
Myślałby, że to huragan płomieni,
Lecący na nią... porwie ją i spali!
Tak od jaskrawych błyskawic i cieni
Twarz jego chuda i smagła się mieni...
Że bryźnie zaraz ognistym potokiem
Wyznań, któremi wargi dygotały!...
A on stał przed nią w milczeniu głębokiem!
Uspokojony nagle i zbielały —
Ogień do wnętrza skrył się, wolą wbity!...
Gwałtowny opadł gest... stanął jak wryty —
Lecz jak po długiej rozłące anieli,
Tak się do siebie słodko uśmiechnęli —
I tak też oczy do oczów przywarły...
Stali... o ścianę wsparłszy się plecyma,
A wszystkie władze życia w nich zamarły...
Bo dusze wyszły do siebie oczyma!..
Wyszły im z oczów spojrzenia promykiem
I na powietrznej spotkawszy się fali,
Opowinęły się w kształcie spirali
I fosforycznym spłonęły wężykiem.
Długo muskały się blasku skrzydełkiem
I całowały się żądło z żądełkiem!
A kiedy przyszła minuta rozdziału,
Może ku swemu nie trafiły ciału?...
Stoją te same staroświeckie meble,
Zczerniałe wiszą na ścianach obrazy,
Kryształki cicho drżą w obsłonach z gazy,
Lśnią klawiatury czarne z białem szczeble
Na fortepianie, który stał otwarty
I nut bieleją na pulpicie karty —
Wszystek odwiecznych pamiątek inwentarz!...
Który przemawia do nich każdym gratem,
Każdym obicia wypłowiałym kwiatem:
«Czy ty pamiętasz? — czy ty to pamiętasz?!» —
W tym samym kącie plecami ku szybce
Ona grywała wtór na fortepianie,
On partyturę śpiewu brał na skrzypce —
A co bądź grali — sonaty, czy walce,
To było całkiem mistrzowskie zagranie:
Bo wychodziły z nich dusze przez palce! —
I przebiegnąwszy odległość przestrzeni
Ruchem powietrza, wywołanym ręką,
Przez struny, w kształcie dźwiękowych promieni,
Łkały, gadały, śmiały się piosenką,
Wpadając w uścisk, który był akordem,
Ludzie zaś wkoło słuchali zdumieni,
Myśląc, że słyszą skrzypce z klawikordem...
O boska Sztuko! ty i na twarz Cieni
Potrafisz szczęścia wywołać rumieńce!
Ty z żywych kwiatów włożysz wonne wieńce
Na skroń, zmrożoną od wiecznej jesieni! —
Ty przed momentem bolesnych przebudzeń,
Nim ranek zetrze z ziemi te dwie Śmiercie,
Pierś im rozgniata o drewniane łoże
Aż się odezwą w rozjątrzonej strunie
Zwierzęce głosy, które dźwięczą z nizka.
— Brzmi rzewny minor po wzniosłym majorze,
Uciekło niebo... Gehenna jest blizka,
— Wtem smyczek wionie na granicę skali,
Gdzie ton najwyższy, jak włos w niebie pryska.
I znów fortepian rosi deszczem nutek,
A smyk po strunach, jak po chybkiej fali
Od wiatru w poprzek miota się, kolebie,
Zgrzyta dysonans, rozdziera się smutek.
— Lecz burza cichnie... już śpiewa Syrena,
— I znów jak księżyc ten srebrny na niebie,
Z ruchem ramienia i smyczka szerokiem
Ta sama płynie wzniosła Kantilena,
Rozkołysanym rytmicznie potokiem
Z symfonii cis moll mistrza Bethovena.
Co raz na innym Czas dzwoni zegarze,
Za fronton blada zapadłszy Selena,
Jak mniszka cicho mknie przez korytarze,
Które odwieczne sklepiły jawory —
Ale swój koncert grają wciąż Upiory!
Tylko dla ludzi jest to niema scena!
Żaden dźwięk z szybko biegnących klawiszy,
Żaden ton śpiewny, wydany przez skrzypce,
Nie wpada w morze absolutnej ciszy!
Nie budzi nawet dziecięcia w kolébce...
Muzyki duchów nikt z żywych nie słyszy.
Aż rzeczywistość stopnieje w złudzeniu
I cień uśmiechu okrasi twarz Cieniu,
Oczy u Widem błysną jak brylanty!
W końcu z uczuciem bezdennego smutku
Na klęczkach ziemię całując i progi,
Opuszczą wreszcie dom tak dla nich drogi,
I idą jeszcze błądzić po ogródku...
Na miękkich trawach w środku wirydarza,
Gdzie młodzież grała w swoje gry odświętne,
Panuje cisza wiejskiego cmentarza...
Księżyc oświetla latarką grabarza
Miejsca, weselem młodości pamiętne.
Zioła, krzewiny, drzewa obojętne
Stoją te same na łanach ogrodu
Tak samo świeżem i kwiecistem czołem
Dziś, kiedy serca ich są już popiołem,
Jak za dni szczęścia byłego za młodu —
O ileż one lepszą mają dolę,
Niż serce ludzkie, które nie jest ziołem
Szczęśliwsze stokroć lipy i topole!...
Skłoniwszy głowę na piersi brat bratu,
Przeszumią życie i uschną tu społem...
Wiosna co roku daje im odnowę:
Zielone liście, snop świeżego kwiatu —
Oni raz tylko kwiat mieli na czole
I raz im tylko śnieg upadł na głowę
I już na wieki wieków są popiołem!
Srebrzyste światło kapie na głaz szary,
A gdy wiatr dotknie liściastej kotary,
Zwierciadełkami krągłemi migoce
Przy tych światełkach w księżycowe noce
Drogą pamiątkę odnajdują Mary,
Na rogu stołu w kamieniu wyrytą,
Dziecinny pomysł: dwa serca do pary,
Ze strzałą przez nie na wylot przebitą —
U dołu stoją wyryte litery
I data, roku zatarty początek,
Przy końcu tylko widna cyfra cztery.
O szczęście ludzkie, miłość! — o chimery!
Przetrwał niezmiennie martwej skały szczątek
I rylca na nim robota niezdarna,
A miłość?!! — Miłość jest-że więc tak marna,
Że krócej nawet trwa od swych pamiątek?!
Lecz już na niebie tleje dnia początek!
Księżyc, przebiegłszy niebieskie etery,
Złocistą barką zawija do brzegu,
Śpi dawno słowik u róż na noclegu,
Ranne wiaterki, trwożne czyniąc szmery,
Latają żywo w bzów gęstym szeregu,
A Mary idą spiesznie przez szpalery
Jeszcze na miejsce ostatniej z pamiątek...
Za bramą na krzyż rośnie topol cztery,
Tuląc się w muru załamany kątek —
Obok gościniec rudej barwy szlakiem
Idzie nad brzegiem srebrniejącej rzeki
Co raz rozwiane, więcej się nie zrosną —
Idźcie na wieki w eteru obszary!
Lub oczy wasze niech snem wiecznym posną,
Gdzie najciemniejsze są w mózgu pieczary —
I nie wskrzeszajcie nigdy więcej z wiosną!
Maro Przeszłości mej pokutująca,
Młodości mojej bolesny Upiorze,
Napróżno szukasz przy świetle miesiąca
Zgubionej Perły po mojej komorze —
Po co ci byt ten wyjęty z pod słońca?
Patrz, wszystka w koło młodość już wymarła,
Co się rodziła z tobą w jednej porze! —
Dla czego tyś się jedna żyć uparła?!
Jakąż się jeszcze nadzieją uwodzisz,
Że resztek bytu broniąc tak zażarcie,
Między żyjących upiorem przychodzisz?
U mych wezgłowi noc stoisz na warcie
Aż rozszlochana padasz na me łoże,
Aby na piersiach mych znaleźć oparcie. —
Dopóki księżyc przyświeca na dworze,
Czego ode mnie żądasz — mów otwarcie!
Żyć jeszcze? — we mnie znów! — To być nie może!...
Piersi mych żadnym kluczem nie otworzysz,
Żadnym Sezamu magicznym wyrazem,
Już młodzieńczego ognia w nią nie włożysz...
Czar uczuć dziecka odnajdując cichy,
O miłosierdziu życia hymn swój śpiewa.
Jest żywszy zachwyt... wiem!.. moc wrażeń większa,
Przy których obraz ten ma nędzy wdzięki! —
Jest szczęście straszne... podobne do męki,
Które fantazya nad wszystko wypiększa. —
Przy niem rozpaczą mój ten raj nadgrobny!...
Lecz o tem szczęściu jużem zapomniała!...
Ważąc się niby nad ziemią mgła biała,
Dusza ma, prawie wyzuta już z ciała,
Widzi je w dole... w dole... jak punkt drobny!
Ale niech tylko zamknie się alkowa
I u wezgłowia zasuną kotary
Słucham... czy nocna łopocze tak sowa?...
Nie, to za oknem szlochają dwie Mary...
Co roku tylko krótkotrwała jesień
Wtrąca je w letarg, co mi daje ciszę —
Lecz ile wiosen, tyle będzie wskrzesień,
— Wiem, że na wiosnę płacz ten znów usłyszę...
*
Nieraz też głowę wziąwszy w ręce obie,
Cicho w ciemnościach siedząc na pościeli,
Pytam się siebie i rozważam sobie,
O cośmy taki wielki żal powzięli?!
Są potem wyższe rodzaje rozkoszy.
Po tych powszednich — są te niepowszednie,
Po niepowszednich — są te wiekuiste!...
--------------
Lecz żal, co nawet przy szczęściu nie blednie,
W którym odmiany
Czas nie sprowadza ani oddalenie?! —
To niesłychany
Jest żal?!... Żal przeciwny,
Prawu, co świata biegowi przewodnie
Niweczy
Nawet kamienie —
o jest żal dziwny!
Tak nie żałują ludzie żadnej rzeczy!
Tak dusze dręczą się tylko za zbrodnie.
--------------
I kto wie? kto wie? czyśmy nie spełnili zbrodni?
To było jednak wielkie zjawisko natury!
Ta miłość miała ogrom słonecznej pochodni,
Mogła była rozświetlić i ogrzać lazury...
A myśmy ją jak świeczkę zdmuchnęli wyrodni!
--------------
Bo to nie była... nie!... ta miłość zwykła
Pary gołębiej, co rozkosz kwili —
Czybyśmy byli, czybyśmy nie byli
Szczęśliwi z sobą, jużby ona znikła...
--------------
Czemże, zaiste, ten romans pamiętny?
Koncert, spojrzenia... i taniec motyli
I to jest wszystko! cała treść idylli —
A patrzcie! — jakie przetrzymała próby
Miłość o treści takiej obojętnej! —
I ono spadło przez nas strącone z błękitu
Do nieziszczonych przeznaczeń odmętu,
Gdzie zdruzgotane zostało do szczętu!...
A nas tak wielkim przywaliło gruzem
Jak To... dla czego miłość była wielką.
--------------
Może pomiędzy naszej miłości kropelką,
A jakiemś morzem świata biło wspólne źródło...
Może gdy nam się serce krwawiło oddarte
Żywcem od serca, które doń przyrosło...
Może gdzieś jakieś słońce od tego ochłódło?!...
Może ogniwem z nami połączony Losu
Świat jakiś sprawujący nad otchłanią wartę,
Upuścił żeglujące po eterze wiosło
I pogrążył się w bezdniach chaosu?
--------------
Może ta miłość była wpisana do księgi,
Ułożonej wprzód jeszcze zanim chaos stężał?
Możeśmy rozerwali ciągłość przyczyn wstęgi,
Wyjąwszy ze samego jej środka ogniwo,
Które Los kuł przez wieki i w palcach je zwężał?
Możeśmy się oparli marzeniom Potęgi,
Która dzierży nad światem dłoń władczą i mściwą?...
Plan wiecznej Myśli przez nas upadł lub zmitrężał
I już na wieki wszystko poszło krzywo!
I ten występek nad nami zaciężał?!...
*
Może Geniusz ludzkości, tworząc krocie, krocie
Dusz próbnych i wraz niszcząc chybiające wzoru,
Może jej wyglądało świętujące niebo?
Może tam już zwijano wieńce z róż Edenu
I zapalono nowych gwiazd miryady,
Jako pochodnie naszego hymenu?
--------------
Może ten Syn nasz pierwszy miał postawić nogi
Na ziemi obiecanej, wódz ludzkiego rodu...
Może Tytan miał chwycić w swe potężne bary
Całą tę ciężką kulę leniwego chodu,
Ażeby ją przerzucić o pół wiecznej drogi
Na jakieś lżejsze, jasne eteru obszary?
--------------
Kimkolwiek miał być... Heros, czy Myśliciel blady,
Czy ludzkich sumień Mistrz cichy i święty...
Wśród rzeczy, co się jeszcze mają stać, gromady
Czekał na ciało...
Aby z otchłani być pod słońce wzięty...
--------------
Geniusz ludzkości, ziemia, niebo z nim czekało
Na jeden twórczy uścisk!
I to się nie stało!
I myśmy ośmielili się temu przeszkodzić!
--------------
Z piersi ludzkości, przez to wstecz cofniętej,
Może o pół wieczności później, niż być miało,
O pół wieczności później ma się Bóg urodzić.
--------------
Myśl ma, jak wietrzyk, po świecie fruwa,
Serce się kwiatem uczuć osnuwa,
A ja podniósłszy głowę do nieba,
Śpiewam, bo to jest taka potrzeba,
Której uczynić nie można wspak:
Śpiewam — jak ptak!
--------------